środa, 5 listopada 2014

Rozdział Osiemnasty

- Gdzie ona jest? - wycedziłam przez zęby, spoglądając surowo na Marcela, stojącego w salonie i patrzącego mi prosto w oczy. Geniusz, nie wiedział, że nie umie mnie okłamać.
- Nie wiem - powiedział, wzruszając ramionami i podchodząc do drzwi. Nie chciał o tym mówić. To widać było nawet w mowie jego ciała, unikał kontaktu wzrokowego i...mnie. Niestety, musiałam w tej chwili odłożyć dumę na bok i dowiedzieć się prawdy z dwóch powodów. Pierwszy: Sarah zniknęła. Puf i po prostu jej nie ma. Drugi: Marcel jest moim przyjacielem mimo wszystko i nie mogę, go sobie tak spisać na straty, nawet pomimo cierpienia jakie mi zadał. Zjawiłam się w jednej chwili przed nim, zachęcająco unosząc brwi.
- No słucham - zachęciłam, na co on prychnął, jednak widząc, że ta strategia nie działa, obrał najwidoczniej inną. Odsunął się posłusznie ode mnie i złożył ręce na klatce piersiowej
- Nie ma o czym mówić, Faith. Zostaw ten temat - oznajmił wyniośle, przybierając ten swój słynny władczy wyraz twarzy, który niestety nie działała na mnie. Jego taktyka tylko podsycała moją ciekawość.
- Moja... - zacięłam się w tym miejscy na krótką chwilę -...przyjaciółka, zniknęła i żądam wyjaśnień od ciebie, inaczej twoje życie zamieni się w ciąg przykrych wypadków - ostatnie słowa wymówiłam jako przysięgę, a nie groźbę. Bardzo, ale to bardzo martwiłam się o niego, a on nawet nie zwracał na to uwagi. Czy on nie rozumiał, że przed chwilą stoczyłam walkę z Esther Mikaelson i prawie cała rasa wampirów wyginęła? A... no racje, przecież nic mu nie mówiłam.
- Ale ja nic nie wiem - bronił się zacięcie. Wzięłam głęboki wdech, po czym szybkim acz stanowczym ruchem, walnęłam go w brzuch. Niech dziękuje Bogu, że postanowiłam użyć tylko części swojej siły, bo było by z nim gorzej. Jęknął z bólu i zgiął się w pół.
- Gdzie Sarah? - powtórzyłam pytanie, tym razem ostro, co poskutkowało.
- Pocałowałem ją - wykrztusił, przytłumionym głosem, niemal jękiem. Otworzyłam szerzej oczy i rozchyliłam usta, jakby nie wierząc jego słowom. W ostateczności miałam wyraz twarzy pt. WTF?
- Żeś co zrobił? - kiedy po kilku minutach niezręcznej ciszy, odzyskałam głos, moje pytanie bynajmniej nie było zbyt dobrze sformułowane, ale zawsze. Nie tyle co zdziwiło mnie, że to może być powód jej wyjazdu, ale to, że... No, na Boga! Po co on ją całował? On miałby się zakochać? Rozumiem, może chwila słabości, ale w takim razie mówiłby to w swoim stylu, a teraz zachowywał się jak jakiś durny nastolatek. Do cholery, mam zakochanego przyjaciela? Jeszce nigdy nie przypuszczałam, że postawi mnie w takiej sytuacji. Pamiętam, dobrze, że pierwszego dnia opowiadał mi o swoim romansie z Sophie Devereaux, ale to było nic. Mam planować ślub, czy jak?
- Pocałowałem ją - powtórzył głośniej, bardziej rozpaczliwiej niż wcześniej. Pokiwałam głową. Oh, okej. Dobra. Może być... CO?
- Mogłabym wiedzieć, jaki był powód? - zapytałam na pozór spokojnie, lecz w duchu gotowałam się. Z niewiadomych przyczyn byłam na niego za to zła, ale nic nie mogłam na to poradzić.
- Zrobiłem to - wstał ociężale - Bo, chciałem ją wypróbować i tyle - przybrał maskę i jakby uważał, że ja się na to nabiorę. Chciałeś grać zimnego drania? Ja zagram zimną sukę.
- A więc, nie było żadnego drugiego dna? - pytałam upewniając się. Patrzył na mnie trochę zdezorientowany, ale pokiwał obojętnie głową - To jest prawdziwy powód?
- Tak. - krótka odpowiedź, dała mi nauczkę. Teraz dam ją jemu.
- Hm - mruknęłam, patrząc najpierw w lewo, potem w prawo, po czym prychnęłam, kręcąc głową.
- Zabawki się nudzą - rzucił, jakby od niechcenia, podchodząc bliżej.
- Ale te wartościowe, nawet wyrzucone, zostają w sercach - wyrzuciłam mu w twarz, odchodząc od niego i wychodząc z salonu i pędząc do sypialni.

*

Bonnie długo patrzyła mu w oczy, póki nie pojęła w jakiej się znajdują pozycji. Ona z nim, na zewnątrz, bez pomocy kogokolwiek. Kiedy odzyskała władzę nad głosem, uniosła wyżej głowę.
- Puść mnie - rozkazała na co Kol się uśmiechnął. Nie wiadomo dlaczego, ale nie zrobił tego. Bennett od razu pomyślała, że trzeba było zostawić tą durną komórkę w jego rękach, a nie narażać swoje życie. Nie wiedziała nawet, dlaczego po prostu nie użyła swojej magi. Przecież to było takie proste, a nie mogła się jakoś do tego zmusić.
- Oh, nie wygłupiaj się - powiedział rozbawiony, trochę rozluźnił uścisk i odsunął się dosłownie na milimetr. 
- Kol - próbowała wyrwać ręce, ale nie bardzo jej się to udawało - Mówię serio. Oddawaj telefon i mnie puść - warknęła, na co się  zaśmiał. Dziwne, ale zrobił co mu kazała i wyjął posłusznie urządzenie, potulnie przypatrując się jej i wystawiając rękę z komórką. Spojrzała na niego podejrzliwie, ale widząc ten jego anielski wyraz twarzy, odebrała swój telefon. O dziwo bez komplikacji, jednak odchodząc i odwracając się do niego plecami, popełniła wielki błąd. Wziął jej ręce do tyłu i unieruchomił ją, co sprawiło, że urządzenie wypadło jej z ręki, a Pierwotny przyłożył swoją głowę do jej policzka.
- Zaprosisz mnie? - wyszeptał jej do ucha, na co je ponownie przyśpieszył oddech, choć tego nie ukazywała. Spróbowała się wyrwać, ale natychmiast poczuła ból, więc syknęła z bólu. 
- Nie - modliła się by nagle wpadła tu Caroline albo Elena. Dlaczego kiedy ich potrzebowała, to ich nie było? 
- Bo? - dopytywał już trochę zirytowany. Bonnie szarpnęła rękoma, ale nadal nie mogła się wyswobodzić. Tylko pogorszyła ból, bo gdyby wcale się nie wyrywała nic by nie czuła. Kol trzymał ją w żelaznym uścisku, ale tak naprawdę jakby go nie czuła.
- Jesteś chory - powiedziała z bólem. Pierwotny pomyślał z irytacją, że robi się to potwornie nudne. W kółko to samo. To zawsze on jest tym złym, chorym psychicznie wampirem, ale kiedy zapytać go o zdanie, to nie. Po co? Przecież i tak nikt się z nim nie liczy. Puścił ją i odwrócił w swoją stronę, trzymając za ramiona. Na jego twarzy zawitał łobuzerski uśmieszek.
- Bonnie - zaczął spokojnie - Zaprosisz mnie, proszę? - choć z trudem wymówił ostatnie słowo, akcentując je, to miał z tego satysfakcję. Czarownica długo wpatrywała się w niego nie wiedząc czy czasem się nie przesłyszała.
- Kol, - odsunęła się od niego natychmiast - Upadłeś na głowę? - zapytała poważnie.
- Nie powtórzę więcej - podniósł palec do góry, po czym zrobił krok w jej stronę.
- Nie zaproszę cię! - oburzyła się w jednej chwili. Chłopak pokręcił głową - Myślisz, że po co znowu wznosiłam blokadę?
- Dobrze zdaję sobie sprawę, dlaczego to zrobiłaś, Bennett - zaśmiał się pod nosem. Wiedział, że to on był powodem wykonania zaklęcia. Jakże mogłoby być inaczej, skoro to jego bała się najbardziej.
- Więc chyba znasz moją odpowiedź -wycofała się do drzwi, jednak Kol, szybko pojawiając się w ich progu, zatrzymał ją.
- Proszę cię. Mam inne zajęcia od nękania cię w domu - powiedział kpiąco.
- Och, doprawdy - uśmiechnęła się sztucznie - Już wiem. Zabijanie, picie, straszenie... Mam wymieniać dalej? - spytała retorycznie. Szatyn zacisnął zęby. Miał ochotę zabić ją, ale coś mu nie pozwalało. To denerwowało go najbardziej.
- Nie musisz - uśmiechnął się sztucznie, odpowiadając po chwili - Ale będziesz żałować.
- Grozisz mi? - prychnęła. Cały strach prysnął, jak bańka mydlana. On ma jej grozić? Jednym spojrzeniem mogła go powalić na ziemię, prosiłby ją łaskę. Właśnie. A dlaczego teraz tego nie zrobi?
- Skądże znowu, droga Bonnie - ukłonił się jej nisko. Kpił z niej. Perfidnie w twarz się z niej śmiał, a ona nic z tym nie robiła.
- Wynoś się stąd - rzuciła z pogardą, już mając się schylać po telefon, jednak w ostatniej chwili, nie zrobiła tego. - Może kiedyś, teraz nie masz tu czego szukać. - wzruszyła ramionami.
Miała przejść, ale on najpierw rozbawiony, potem trochę z wymuszonym uśmiechem, zagrodził jej drogę.
- Do zobaczenia - rzucił, jakby wycofując się z czegoś. - Wkrótce - dodał.
Bonnie zacisnęła powieki i ze zdziwieniem stwierdziła, że w jednej chwili jakby rozpłynął się w powietrzu.
- Bonnie? Nic ci nie jest? - Bennett usłyszała przerażony głos przyjaciółki. Odwróciła się i niemal natychmiast rzuciła się jej na szyję. W jednej chwili zrozumiała, dlaczego Mikaelson zniknął. Odetchnęła z ulgą.
- Twoje? - Caroline podniosła z ziemi komórkę, wystawiając ją w kierunku mulatki. Spojrzała na nią i po chwili wahania, zabrała ją z jej ręki.
- Tak - westchnęła, spoglądając na Elenę - A tobie? - zapytała z troską. Forbes jeszcze przez chwilę wpatrywała się podejrzliwie w dziewczynę, jednak po chwili wzruszając do siebie ramionami, zaprzestała.
- Nie. - Gilbert uśmiechnęła się krzywo, po czym weszła do mieszkania. Zaraz za nią to samo zrobiła reszta. Czarownica cieszyła się mimo wszystko, że jej przyjaciółki o niczym nie wiedzą. Ale poprzysięgła w duchu, że jeśli jeszcze raz stanie się coś takiego, nie będzie się wahać. Użyje na nim magi.
- Naprawdę przepraszam - powiedziała, kiedy wszystkie trzy znalazły się w pomieszczeniu. Spojrzały na nią zdziwione, czekając aż rozwinie swoją wypowiedź.
- Za co? - odezwała się blondynka, spoglądając na przyjaciółkę, która jeszcze chwilę się wahała.
- To moja krew, została użyta do wskrzeszenia Esther - wyznała, na co Elena uśmiechnęła się rozbawiona, nawet nie zauważając, że Damon'a nadal nie ma w mieszkaniu. Caroline podbiegła do niej i mocno przytuliła.
- Naprawdę, nie masz za co - wyszeptała, przyciskając ją jeszcze do siebie.

*

- Katie! - zawołała Katherine, stojąc z wieszakiem w ręku, oglądając uważnie kreację, która była na niej zawieszona. Druga zaś leżała na łóżku. Katherine przystawiła ją do ciała i spojrzała na siebie w lustrze. Kiedy blondynka w końcu wróciła, stanęła zdziwiona koło ramy łóżka, przyglądając się dziewczynie, która teraz stała do niej przodem. Gdyby teraz ją ubrała, wyglądała by w niej pięknie, jednocześnie też kusząco. - I jak? - uśmiechnęła się słodko. Katie zazdrościła jej urody, a jeszcze bardziej tej pewności siebie.
- Co i jak? - zapytała, udając głupią i trzymając jedną rękę na ramie łóżka. Pierce spojrzała na nią zła, ale wiedziała, że wampirzyca robi to specjalnie.
- Jak wyglądam? - zapytała ponownie, tym razem trochę zirytowana. Katie nie miała już oporów. Wiedziała, że i tak musi odpowiedzieć, inaczej zginie. Najpierw musiała zabić Faith, później niech się dzieje co chce.
- Bosko - wycedziła, kipiąc z zazdrości. Z chęcią zerwałaby jej ten uśmieszek z ust, a zabrała suknie. Dlaczego ze wszystkich kobiet na świecie, ona musiała utknąć z nią? Z fałszywą Katherine, która w każdej chwili mogła ją zdradzić. Musiała na każdym kroku się pilnować. Nie zrobić głupstwa i nie wychylać się póki nie jest to konieczne. Odeszłaby od niej, jednak nie uzyskała jeszcze odpowiedzi na pytanie: Dlaczego chcesz ją zabić? Poradziłaby sobie teraz sama. Miała wieczność, ale musiała dowiedzieć się, co zdarzyło się w przeszłości, że brunetka tak mocno nienawidzi hybrydy.
- Dla ciebie też coś mam - powiedziała, odkładając wieszak na miejsce. Podeszła do łóżka i wzięła do ręki drugą suknie, na której utknął wzrok Katie. Była czarna, ale zdaniem Temple mniej wyzywająca.
- Dla mnie? - zdziwiła się, biorąc jej z ręki ubiór. Oglądnęła ją ze wszystkich stron, po czym spojrzała dziwnie na sobowtóra. Przytaknęła odchodząc od niej.
- Tak - potwierdziła - Przymierz ją - rozkazała, na co od razu przystała, jednak stanęła w progu.
- Ale - zawahała się, spoglądając na nią podejrzliwie - Po co mi ona? - zapytała.
- Zobaczysz - odparła zagadkowo, poganiając ją. Dziewczyna chwilę stała w miejscu, po czym wzięła głęboki wdech i jak dziecko popędziła, rozpromieniona do pokoju.

*

Zatrzymałam się, kiedy usłyszałam, że ktoś chodzi po kuchni. Zmarszczyłam brwi i wyszłam z pokoju, nagle stając jak wryta i patrząc z pół piętra na Marcela, który mierzył wzrokiem chłopka, poznanego przeze mnie wczoraj w lokalu na Bourbon Street. Szybko zeszłam i obrzuciłam Damon'a wrogim spojrzeniem.
- Czego tu szukasz? - zapytał ciemnoskóry, patrząc jak brunet się uśmiecha. Kiedy odzyskałam chwilowo utracony głos, spowodowany nagłym zobaczeniem chłopaka, odezwałam się z wrogością w głosie.
- To Damon Salvatore - przedstawiłam, bardziej mówiąc do Salvatore'a niż do przyjaciela. Spojrzał na mnie zdziwiony. Znał to nazwisko, bo zaraz na początku przyjazdu, opowiedziałam mu, że będę musiała ich odnaleźć.
- Umiem mówić - powiedział z sarkazmem - Mogę się przedstawiać. 
Prychnęłam, zakładając ręce pod biustem. 
- Nie jesteś tu mile widziany - oznajmiłam ponuro, podchodząc do niego, po czym z uśmiechem, dorzuciłam - Nie masz czasem dziewczyny? - zapytała, chytrze. Marcel postanowił zostawić mnie z im samą, bo udał się do góry. Nagle jego obecność stała się bardzo zbędna. 
- Elena chodzi sobie z dziewczynami po sklepach - wzruszył ramionami, na co ja zaśmiałam się donośnie. Nagle zdałam sobie sprawę, że uratowałam jego dziewczynę. Szkoda, że nie wiedziałam tego wcześniej. Zostawiłabym ją na pastwę Klausa i miałabym swoją zemstę. 
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że nie więcej jak godzinę temu, prawie została poświęcona w rytuale, nie? - spytałam złośliwie. Przechylił głowę w bok, po czym wkurzony podszedł do mnie. Chyba mówiąc o jego dziewczynie, zdenerwowałam go. No cóż, lepiej, że dowiedział się tego ode mnie. Miałabym wielką przyjemność poinformować jego Elenę, że jej chłopak lata cały czas za innymi laskami, ale byłoby to z mojej strony podłe. 
- O czym ty mówisz? - przycisnął mnie do ściany, na co ja zachichotałam rozbawiona. Jego siła z moją siłą? Nie ma porównania. Pozwoliłam mu, więc na złudną władzę nade mną. 
- Że... - uśmiechnęłam się - A może niech sama ci powie? Może będziesz miał okazję powiedzieć jej ile lasek już przeleciałeś w czasie, kiedy ona była o krok od śmierci.
- Ty głupia... - przetrwał. Gerard który cały czas przysłuchiwał się naszej rozmowie, odepchnął go. 
- No dalej - zachęciłam go, kręcąc głową - Jesteś taki sam jak reszta - prychnęłam, a jego już nie było. Rozmasowałam sobie gardło, patrząc w miejsce gdzie przed chwilą stał Damon.
- Nic ci nie jest? - zapytał z troską.
- Nie - odwróciłam wzrok od drzwi, po czym odwróciłam się i weszłam na pierwszy stopień. - Idę spać. - oznajmiłam krótko. Usłyszałam tylko cichy szept: DOBRANOC.

*

Nadszedł październik. Bonnie razem z Eleną i Caroline miały na głowie wiele rzeczy. Głównie związanych ze szkołą, która rozpoczynała się już 6 dnia, czyli za tydzień. Razem z dziewczynami, kupiły książki już wczoraj, dzisiaj wystarczyło zabrać plan lekcji z sekretariatu i spakować się.
Elena była dzisiaj jednak bardziej milcząca niż zwykle. Szła ze spuszczoną głową, gorączkowo myśląc, co ma powiedzieć przyjaciółkom. Całą noc nie spała, próbując ułożyć sensowna wymówkę, która za bardzo nie zasmuci dziewczyn. Kiedy doszły do sekretarki i odebrały plany, spojrzały zdziwione na Gilbert, która stała z przepraszającym uśmiechem.
- A co z tobą? - spytała Caroline. Szatynka wzruszyła ramionami, ciągnąc je i stawiając przed sobą. Uśmiechnęła się pokrzepiająco. - Elena...
- Nie zostaję tu - przerwała jej niemal natychmiast. Poprawiła torebkę i spuściła wzrok widząc zawiedzione spojrzenia obu piękności. Wzięła głęboki wdech.
- Ale... Dlaczego? - mulatka wydawała się być zła - Przecież obiecałaś. Miałyśmy plany... - nie dokończyła, widząc jej wzrok. Zorientowała się co to oznacza w chwili, kiedy swoje dochodzenie zaczęła Forbes.
Jej przyjaciółka się rozmyśliła. Doszła do tego, kiedy wyjawiła powód, o który prosiła Care. Elena wolała wrócić z Damon'em do Hollywood, niż studiować z własnymi przyjaciółkami. W końcu się przyznała, że jej chłopak był ważniejszy pd nich.
- Care, daj spokój - odezwała się Bonnie, przerywając jej wywód. Zmierzyła Elenę spojrzeniem, mówiącym samo za siebie. Gilbert znała ten wzrok. Widziała go, kiedy była zajęta Stefanem. Zawiodła Bennett i nie mogła nic na to poradzić. Przecież to nie ona wybrała. Nic nie poradzi na to, że jest zakochana po uszy i woli spędzać czas ze swoim ukochanym, a nie z przyjaciółkami, które zna od dziecka.
- Bonnie... - sobowtór jeszcze próbowała ratować sytuację. Wiedziała jednak, że jest na straconej pozycji. Bon była nieugięta. Nie chciała jej słuchać.
- Elena, rozumiem - przerwała jej - Naprawdę. - odeszła, odwracając się na pięcie. Dziewczyna spojrzała za nią błagalnie, po czym skierowała oczy na blondynkę. Uśmiechnęła się do niej pokrzepiająco.
- Przejdzie jej - pocieszała, sama jednak w to nie wierząc - Wiesz jaka jest Bon.
- Mam nadzieję - wyszeptała, odwzajemniając uśmiech.

*

Kiedy słońce zaczęło świecić po twarzy chłopaka, ten otworzył ociężale powieki i rozejrzał się po pomieszczeniu. Miał wstać, jednak coś mu nie pozwalało. Syknął z bólu, po czym spojrzał zdezorientowany na swoje nadgarstki. Lewą i prawą rękę miał w kajdanach, które były na łańcuchach, przykutych po obu stronach. Szarpnął nimi słabo, a po lochu rozniosło się echo, brzęczących kajdan. Nagle żelazne drzwi otworzyły się, a w nich stanęło dwóch mężczyzn. Jeden z nich ubrany był w garnitur i uśmiechał się do więźnia obleśnie. Drugi jednak był ubrany w jeansy i skórzaną kurtkę, a na jego ustach błąkał się łobuzerski uśmiech. Coś jednak w oczach go zdradzało, być może nikt tego nie widział. Albo nie chciał widzieć.
- Leonardo! - zawołał pogodnie, unosząc na chwile ręce w górę. Jego usta zdobił drwiący uśmiech, wywołujący wstręt i grymas na twarzy niewolnika. - Jak się masz? - zapytał, tym razem używając swojego standardowego tonu. Obleśnego i chamskiego zarazem, budzącego strach we wrogach. W jego oczach czaiły się groźne błyski.
- Byłoby o wiele lepiej - sapnął, słabo ruszając łańcuchami, zerkając na nie, po czym znowu kierując wzrok na mężczyznę. - Gdybyś mnie rozkuł, estiércol - warknął niemiło. Mężczyzna skrzywił się zniesmaczony tym określeniem. Westchnął, zagryzając teatralnie wargę.
- Wiesz, że tego nie zrobię - oświadczył z uśmiechem. Leonardo, prychnął marszcząc nos, jakby poczuł nagle coś obleśnego. - Powiesz gdzie ona jest? - zapytał tym razem trochę niespokojnie, pochylając się nad nim. Ten spojrzał na niego, po czym splunął mu w twarz.
- Nigdy nie zdradzę Faith i Marcela - mówił, akcentując każde słowo. - Możesz pomarzyć - dorzucił. Szatyn przypatrywał się tej scenie, zupełnie nie słuchając treści ich rozmowy.
Mężczyzna otarł twarz, po czym wytarł dłoń w spodnie.
- Cóż za marzenia się nie płaci - westchnął, nawet nie zaszczycając go jednym spojrzeniem - Ale za swój cięty język, owszem - obrócił się od niego, ale za nim zniknął za drzwiami, dodał - Nathan? - chłopak kiwnął mu głową, kierując głowę w stronę więźnia, wreszcie trzeźwiejąc. Złożył ręce na brzuchu.
- Dalej Nate - zachęcił go mężczyzna - Ciekawe. A co na to Su amada Faith? - uśmiechnął się, a chwile potem po pomieszczeniu rozległy się krzyki, które dosłyszał mężczyzna za drzwiami. Po chwili ruszył dalej, wiedząc, że ma swojego pionka z powrotem.

*

Bonnie szła tak długo, dopóki w pewnej chwili nie stanęła. Na dworze zrobiło się zimno, a chłodny wiatr targał koronami drzew, które widać było w oddali. Spojrzała na ulicę i auta, które ją otaczały. Nagle spojrzała na szyld obok niej. "Herbs de Sophie" - głosił napis na tablicy. Mulatka westchnęła i po chwili zastanowienia, weszła do sklepu, od razu czując zapach różnorodnych ziół. Dookoła dostrzegała kilka roślin. Po jej lewej widać było półki, więc od razu, nie zwracając uwagi na obserwującą ją brunetkę, weszła pomiędzy nie. Zaczęła się rozglądać, w końcu po kilku minutach wypatrywania nie wiadomo czego zatrzymała się przy stojaku, obok lady. Wzięła w rękę jedną fiolkę do ręki i zaczęła oglądać w palcach, marszcząc brwi. W buteleczce znajdował się jakiś biały proszek, wpadający w odcienie szarości.
- Quercus alba - zaakcentował ktoś zza jej pleców, uśmiechając się przy tym. Bennett zacisnęła dłoń na fiolce, mrucząc coś pod nosem niezadowolona - Z łaciny na nasze: Biały dąb. Tutaj w formie popiołu. 
Bonnie nawet nie zauważyła, kiedy Kol wszedł. Pewnie była bardziej zainteresowana popiołem, niż nim samym. W gruncie rzeczy ta buteleczka może się przydać. Zwłaszcza, że kiedy chce się wykonać zaklęcie na...kimś. Dziewczyna totalnie ignorując obecność chłopaka, podeszła do brunetki i w jej głowie nagle coś zaskoczyło. Już widziała wcześniej tą dziewczynę! 
- Biorę - oznajmiła jej. Brunetka spojrzała na fiolkę, podejrzliwie mierząc ją wzrokiem, po czym podała jej cenę. Kiedy mulatka zapłaciła, kobieta podała jej fiolkę, lecz kiedy miała ją wziąć, ta złożyła dłoń w pięść. 
- Bonnie Bennett, prawda? - dziewczyna odezwała się. Pierwotny westchnął zirytowany. Bon spojrzała na nią zdziwiona. 
- S... - zawahała się, po czym uśmiechnęła - Sophie! 
- Tak - odwzajemniła gest. 
- Też tu jestem - odezwał się chłopak, czując się ignorowany. Obie piękności spiorunowały go wzrokiem, a mulatka wywróciła przy tym oczami. Boże, jak ona go nienawidziła! 
- Wiem, mamy to gdzieś - oznajmiła uśmiechając się złośliwie. Oparła się o blat i przyjrzała czarownicy. Wskazała głową na fiolkę.
- Nie zmarnuj tego - ostrzegła, po czym napotkała zdenerwowane spojrzenie Mikaelsona. Bonnie zaśmiała się w myślach i schowała buteleczkę do kieszeni. 
- Nie boisz się tego co mogę ci zrobić? - zapytał z drwiącym uśmieszkiem, unosząc brwi. Sophie oderwała wzrok od spokojnej Bonnie i spojrzała z kpiną na Kol'a.
- A co mi możesz zrobić, wampirze? - prychnęła, po czym zniknęła na zapleczu. Szatyn spojrzał na nią, po czym spostrzegł, że mulatka wyszła. 
Brunetka odetchnęła z ulgą, widząc, że na zewnątrz jest dużo ludzi. W publicznych miejscach nie była aż tak bardzo narażona na niebezpieczeństwo. Nadal w pamięci miała obraz jej i tego mężczyzny, który chciał ją zgwałcić. Na samą myśl, o tym, że cała ta sytuacja miała się powtórzyć, wzdrygnęła się. Nigdy w życiu nie chciała się tak znowu czuć. Bezradnie, bezsilna i... uległa komuś obcemu.
Kiedy już zaczynała myśleć, że Kol odpuścił sobie dziś męczenie jej, ten znikąd pojawił się obok niej. 
- Myślałam, że zostałeś z Sophie - syknęła idąc dalej. Kol spojrzał na nią, po czym zaśmiał się pod nosem.
- Jesteś zazdrosna? - zapytał, na co ona prychnęła. Ona? Zazdrosna? Oh, nie! Zwykła ciekawość i tyle. Po za tym, gdyby faktycznie został z czarownicą, ona miałaby przynajmniej spokój, chociaż... Pokłóciła się z Eleną, a teraz miała przy sobie Pierwotnego, który raczej jej teraz nie zostawi, więc miała zapewnioną ochronę. Chłopak będzie za nią chodzić, a nie zanosiło się na to by miał co innego do roboty. 
- Nie - odparła lakonicznie, ograniczając się jednak do krótkich odpowiedzi. 
- Gdzie idziesz? - zapytał. Bennett dopiero teraz zorientowała się, że idzie bez celu. W końcu nie znała tego miasta. Nic. Kompletna pustka, gdzie miałaby iść, skoro nic tu nie poznaje. Dzielnica była piękna. Pełna ludzi i różnych światełek, ale nic po za tym nie widziała. Żadnej tabliczki z nazwą ulicy. - Ach, racja. Przecież ty nie jesteś stąd - powiedział złośliwie. Zatrzymała się. 
- Racja - przyznała cicho, po czym się odwróciła. Wielu ludzi mijało ją bez słowa, rzucając ukradkowe spojrzenia. Nie miała pojęcia gdzie iść. Boże! Jak ona może myśleć, że może chodzić gdziekolwiek z Kol'em?! Przecież to on! Zabójca, morderca, wampir!
- Więc? Gdzie pójdziesz? - dopytywał z uśmiechem. Bonnie prychnęła. Wiedziała, że Pierwotny tylko czeka aż ona poprosi go o radę. Ha! Jego niedoczekanie. W życiu tego nie zrobi. Chociaż, może być przydatny... Nie! Bennett nie będzie go o nic prosić. Nigdy, przenigdy.
- Do domu - odparła, wzruszając po chwili ramionami. Kiedy zrobiła krok do przodu, chłopak złapał ją za nadgarstek. Zdziwiona cofnęła się, mierząc go wzrokiem.
- Co? - westchnęła. Zupełnie nie miała ochoty na kolejne kłótnie, zwłaszcza z nim w roli głównej. Chciała wyszarpać rękę, jednak po chwili zaniechała tego pomysłu, widząc. że Mikaelson chce coś powiedzieć.
- Chodź - chwycił ją za ramię. Dostrzegł w jej oczach zrezygnowanie, a szokiem dla niego było to, że dziewczyna wcale nie chciała się z nim droczyć. Nawet się nie wyrywała. Dała się prowadzić, ale zdecydowanie próbowała utrzymać pomiędzy nimi dystans. Bennett nie miała ochoty na rozmowę, ale chłopak miał w głowie już plan. Wiedział jak poprawić jej humor.

*

 - Znowu ty - mruknęłam pod nosem, widząc Damon'a, stojącego przy barku. Na moje szczęście nie zobaczył mnie. Po ostatniej rozmowie z nim, o mało co, dowiedziałby się prawdy. Mało tego pewnie dociekałby i szukał odpowiedzi. Dowiedziałby się, że też kilku ciekawostek o MOJEJ rodzinie, czego z całego serca nie chciałam. Jeszcze drugiego Salvatore'a mi brakowało, żebym musiała się tłumaczyć.
Szybkim krokiem, puszczając ręce, swobodnie w dół tułowia, dosiadłam się obok. Przecież nie będę go unikać, nie jestem taka. Durny idiota! Po za tym, na pewno się mnie boi, po tym jak Marcel prawie go zabił. To znaczy chciał, ale opanował się w ostatniej chwili.
- Witaj - przywitał się oschle. Prychnęłam, po czym zabierając szklankę, mamrocząc niewyraźne dziękuję i biorąc butelkę whiskey, wstałam idąc do stolika. Ułożyłam na nim alkohol i nalałam do szklanki, siadając na skórzanej kanapie. Brunet długo wpatrywał się zdziwiony we mnie, dopóki się nie opanował i również nie wstał. Podszedł i niechętnie usiadł naprzeciwko mnie. Zaczął wpatrywać się we mnie, kiedy ja uśmiechając się pod nosem, upiłam łyka napoju.
- Coś nie tak? - zapytałam beztrosko. Damon w końcu, postanowił się odezwać, jednak teraz nie bardzo mnie to ucieszyło.
- O co ci chodzi? - spytał, a ja unosząc brwi odłożyłam naczynie, szybko układając ręce na blacie i składając je na nim.
- Można jaśniej? 
- Co masz do mnie i mojego brata? - a więc był u Stefana! Pewnie nie wrócił na noc i męczył niepotrzebnymi pytaniami młodszego braciszka. Nie dziwię mu się, przecież gadam do niego jakbyśmy się przynajmniej z lata znali, kiedy zamieniliśmy ze sobą raptem dwa słowa. 
- Nic - odparłam, po czym poczułam jak wstaje i przygniata mnie do ściany. Ludzie zaczęli na nas dziwnie patrzeć, ale ja uśmiechnęłam się szeroko.
- Gadaj - rozkazał, przyciskając moje gardło. Zaczęłam tracić dech w piersiach, ledwo nabierałam powietrza. Był silny, nie można mu było tego odmówić. Ułożyłam ręce na jego dłoni, udając, że chcę go z siebie rzucić. 
- Damon Salvatore, stuletni wampir - mówiłam przytłumionym głosem, unosząc na niego wzrok - Zabity przez ojca, zakochany w sobowtórze... - urwałam i spojrzałam za niego. 
- Damon! - zza jego pleców, krzyknęła Elena, patrząc na niego z niedowierzaniem. Salvatore obrócił na nią głowę, co ja wykorzystałam.
- I słaby jak każdy - wykrztusiłam, łapiąc go za ręce, robiąc mały obrót i rzucając na barek z alkoholem. Naczynia i butelki roztrzaskały się w drobny mak, a wampir przeleciał na drugi koniec sali.
- Boże - szepnęła szatynka dopadając do ukochanego. Ludzie w popłochu zaczęli opuszczać lokal, robiąc harmider. Caroline stała jak wryta, wpatrując się we mnie. Poprawiłam z uśmiechem włosy, po czym położyłam na ladzie banknot. Kiedy przechodziłam koło niej, rzuciłam tylko jedno zdanie.
- Przepraszam za bałagan - po czym opuściłam bar. Damon odprowadził mnie wzrokiem, a Elena powiedziała sobie, że już nigdy się do mnie nie odezwie.

*

Stanęła przed drzwiami, biorąc jeden, głęboki wdech, próbując ukoić stargane nerwy. Bała się tego spotkania, jej reakcji na wieść o tym czym się stała.W końcu ją też zostawiła bez słowa pożegnania, głupiej kartki z napisem "Wyjeżdżam", po prostu zniknęła z mapy. Tak, puf. Ba! Nie odbierała jej połączenia, kasowała e-maile i unikała wszelkiego kontaktu, w postaci jakichkolwiek rozmów.
Po jakiś czasie, dziewczyna przestała się nią interesować. Przestała, gdy dowiedziała się prawdy, lecz mimo to żal pozostał w jej sercu. Niezrozumiałe odczucia, bo przecież mogła odebrać, odpisać lub nawet wpaść na durną kawę.
Szatynka przymknęła oczy i wykorzystując resztki odwagi, zapukała delikatnie pięścią. Po chwili usłyszała, że ktoś mówi "idę", więc po sekundzie wahania, otworzyła powieki.
- Dzień... - drzwi otworzyły się. Dziewczyna zaczęła mówić, jednak głos ugrzązł jej w gardle, kiedy podniosła wzrok na osóbkę przed nią.
- Hej - wymamrotała niewyraźnie, składając ręce i tępo się w nie wpatrując. Schyliła trochę głowę.
- Och... Łowczyni zawitała w progi mego domu - odezwała się w końcu z sarkazmem, nie mogąc wytrzymać napięcia, jakie między nimi powstało. Zamilkła jednak, widząc nastolatkę w dość opłakanym stanie. Przestała się uśmiechać, kiedy dziewczyna podniosła zaszklone oczy, w których zobaczyła błyszczące łzy.
- Już nią nie jestem.

*

___________________________________________

Trochę nie wyszło mi, ale grunt, że jest :) I wow, już tyle wyświetleń. Dziękuję Wam <3 I co myślicie na temat Leonardo? Teraz dopiero skojarzyłam, dlaczego go tak nazwałam. Kto oglądał TMNT wie o co mi chodzi :D Tak czy inaczej. Następny rozdział w niedziele, tak więc życzę miłego tygodnia i pozdrawiam
 Julia :*

1 komentarz:

  1. Hejka ;d
    Kolejny świetny rozdział. :D
    Hahah, super reakcja Faith na buziaka Marah :D Nie spodziewała się po swoim przyjacielu, że może się zakochać. A Marcio zamiast się przyznać, to co... pff... ale spoko, czuję, że się zejdą mimo wszystko xD Do kogo Sarah poszła na samym końcu? :o Fajnie opisujesz uczucia nowych wampirzyc, jak sobie z tym nie radzą i w ogóle. Podoba mi się :p
    Kim jest Leo? Nie mam bladego pojęcia :o Teraz tak patrzę w google. Czy on jest żółwiem ninja?! xD Czy to jakaś metamorfoza czy coś? xD I najważniejsze - co on ma wspólnego z Marcelem i Faith? :o
    Kolejne baaardzo dobre sceny Kennett. Mój ulubiony ship jak dotychczas w tym opowiadaniu. xD Te ich droczenie się i takie tam, to jest słodziaśnee! <3
    Mało Caroline, ale co tam. xD W ogóle trochę żal mi jej, że jest tak jakby... nie wiem jak to określić... na drugim miejscu. :(
    Świetny rozdział, pozdrawiam, życzę weny, pomysłów, ciepełka, słoneczka i innych takich. <3
    change-from-victim.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy