poniedziałek, 29 grudnia 2014

Rozdział Dwudziesty Trzeci


Marcel ukląkł przy Diego i zacisnął żeby, kiedy chłopak zamknął w końcu oczy. Wziął głęboki wdech, oddychając spokojnie i próbując nie zezłościć się na przyjaciółkę. Wiedział, przecież, że to nie ona. To przez jej brak człowieczeństwa inaczej by tego nie zrobiła. Nie jemu. W chwili kiedy zaczął myśleć, że nie uda mu się pozbyć tego okropnego uczucia, usłyszał dziwny trzask. W jednej chwili podniósł się i stanął na równe nogi, rozglądając się. 
- Co ty tu robisz? - odezwał się głos za nim. Gerard odwrócił się zdezorientowany i spojrzał zaskoczony na przybysza. Dawno przestał się ich obawiać, traktował ich machnięciem ręki.
- Raczej co ty tu robisz? - odpowiedział pytaniem, zakładając ręce na klatce piersiowej i mierząc go spojrzeniem, od góry do dołu - Z tego co wiem, mam jeszcze miesiąc na zapłatę... - zaczął z przekąsem.
- Ucisz się i gadaj gdzie ona jest? - przerwał mu ostro i zaczął się rozglądać po mieszkaniu, po czym znów wrócił wzrokiem do jej przyjaciela, tym razem rzucając mu pytające spojrzenie. - Co? - warknął, podchodząc o krok do niego i mrużąc powieki.
- Nie wiesz? - prychnął kpiąco, a jego twarz zaraz ozdobił arogancki uśmieszek. Był prze szczęśliwy, że wiadomość o hybrydzie nie rozniosła się aż do gangu. Może była jeszcze nadzieja, że mu się uda. Uda załatwić obie sprawy jednocześnie.
- Czego? - zapytał.
- Oczywiście, że nie wiesz - uśmiechnął się cwanie, szykując się do powiedzenia prawdy. Mimo wszystko musiał poznać powód jego wizyty tutaj. Kiedy napotkał jego wściekły i ponaglający wzrok, musiał poszerzyć uśmiech, bo by nie wytrzymał.
- Powiesz w końcu czy mam to z ciebie wydusić siłą? - spytał tracąc cierpliwość i przygniatając go do ściany za gardło.
- Powiem, pod warunkiem, że mnie puścisz - powiedział, na co chłopak od razu go puścił. Ciemnoskóry rozmasował sobie gardło, po czym podniósł głowę na wroga - Faith wyłączyła człowieczeństwo...
- To by tłumaczyło dom w trupach - stwierdził, patrząc na wszystkie porozrzucane ciała w krwi i poplamione od niej ściany i meble. 
- ...zamierza pozabijać wszystkich, których nie darzy sympatią, włączając w to ciebie - powiedział na koniec złośliwie, na co chłopak zmarszczył brwi i się zamyślił. Jak doszło do tego? Dlaczego to zrobiła? Na wszystkie te pytanie nie potrafił odpowiedzieć, bo wiedział, że dziewczynie nie zależy na nikim po za Gerardem, a skoro on stał tutaj, cały i zdrowy, to jaki jest powód wyłączania człowieczeństwa?
- Mnie nie zabije - oświadczył pewnie, ale widząc jego wzrok trochę w to zwątpił.
- Nie bądź tego taki pewien - oznajmił, po czym przypomniał sobie o czymś - Więc, co ty tu robisz? - zapytał w końcu, zwracając jego uwagę. 
- Pomagam - odparł po chwili nieobecny, po minucie spoglądając na jego twarz i ruszając do drzwi. Zagryzł wargę i podjął najniebezpieczniejszą w swoim życiu decyzję. Decyzję o opuszczeniu tej grupy, która lata temu go zwerbowała.
- Co? - spytał oszołomiony, wchodząc szybko do holu i mierząc podejrzliwym wzrokiem Nathan'a. Ten westchnął zirytowany i postanowił jak na razie nie ujawniać swojej prawdziwej twarzy. 
- Dalej! Ruszaj ten tyłek i się pakuj! - rozkazał władczo, czym wywołał jego szok. Gdzie, kiedy, po co? Te pytania krążyły po jego głowie, nie znajdując odpowiedniej odpowiedzi na nie. - Wyjeżdżamy.
- Pomagasz komu? Nie widzę powodu dla, którego stałbyś tu i ofiarował pomocną dłoń! - argumentował podchodząc do niego, w czasie kiedy on zacisnął mocno zęby i odwrócił się trochę w jego stronę.
- Najwyraźniej jesteś ślepy - wybuchł w końcu, po czym wziął wdech i wydech i ponownie się uśmiechnął, jakby dumny z siebie, co trochę zmyliło mężczyznę. - Nie jesteś jedyną osobą, która troszczy się o Faith - powiedział, wywołując w głębi duszy Marcellus'a wielkie oszołomienie.
- Ale jedyną, która wie co ona może zrobić - powiedział.
- Czyżby? Odnoszę całkowicie inne wrażenie - powiedział niemal wchodząc mu w słowo. Marcel zamknął usta i nie mógł wypowiedzieć żadnego słowa. 
- Pakuj się - powiedział Nathan i zniknął. Zupełnie tak samo jak kilka godzin temu Woodhope.

*

Bonnie siedziała jak na szpilkach. Patrzyła z błaganiem na Caroline, by wzięła ją stąd i by Bennett mogła wytłumaczyć jej o co chodzi. Była jednak zbyt przerażona by spojrzeć na Sama, po raz kolejny. Najgorsze było jednak to, że siedziała dosłownie koło Kol'a, który z chęcią rozmawiał z Care, która w pewnym momencie dostrzegła strach w oczach przyjaciółki.
- Bonnie, może mi pomożesz? - spytała pogodnie, wstając i uśmiechając się do niej porozumiewawczo. Mulatka w głębi odetchnęła z ulgą, po czym wstała i razem z blondynką poszła do kuchni, po czym upijając łyka ze szklanki, spojrzała ostrzegawczo na Care. - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała ściszonym głosem.
- Może ty mi powiesz? - powiedziała. Wiedziała jednak, że gdyby powiedziała Caroline prawdę, Winchester w życiu by nie przekroczył progu mieszkania. W życiu. A może nawet od razu zginął by z rąk jej przyjaciółki.
- Ten facet chciał się z tobą spotkać, wpuściłam go - powiedziała po chwili, opanowując emocję. Bon spojrzała na nią z politowaniem na co ona zrobiła taki gest głową, jakby chciała powiedzieć "no co?".
- Okej rozumiem - poddała się. Nie widziała innego sposobu by zataić przed nią całą prawdę. Zwłaszcza, że w drugim pokoju siedział Pierwotny, który z całą pewnością słyszał każde jej słowo.
- Teraz powiedz, kim on jest i co tu robi ten dupek? - zapytała wprost, specjalnie akcentując końcowy wyraz. Czarownica przełknęła ślinę, po czym upiła całą wodę, jaką miała w szklane i rozpoczęła odpowiedź.
- Po pierwsze - zaczęła i przymknęła oczy - On nie jest dupkiem i nie wiem, po co się tu wprosił. Po za tym nawet się ciesze - dodała ciszej. Może i nienawidziła Mikaelsona, ale teraz dziękowała Bogu, że postanowił wejść do domu. Nie miała jednak bladego pojęcia, po co kazał zostać tu Sam'owi.
- A ten drugi? - zapytała zniecierpliwiona.
- Tego drugiego... - spojrzała na dziewczyna, która wzrokiem ponaglała ją - ...nie specjalnie pamiętam. - powiedziała wymijająco i pociągnęła ją za rękę. - Chodź.
Przeszły z powrotem z kuchni do salonu. Po raz pierwszy w życiu z ulgą siedziała koło, morderczego, zabójczego i niebezpiecznego wampira. Caroline cały czas badawczo na nią zerkała, nie mogąc pojąć jak jej przyjaciółka mogła spokojnie siedzieć koło niego. Prawda była taka, że Bonnie trzymała jakoś nerwy tylko dlatego, że właśnie przy nim siedziała. Przy NIM, nie kimś innym, tylko przy nim. Sam wydawał się być na luzie. Z chęcią odpowiadał na każde pytanie jasnowłosej i bez przerwy się uśmiechał.
- Więc jak się z Bonnie poznaliście? - zapytał wesoło Kol, na co Bennett spiorunowała go wzrokiem, unikając ciekawskiego spojrzenia Caroline i natarczywego wzroku Winchestera.
- To było dawno - westchnął, przewiercając wzrokiem nastolatkę - Jeszcze w szkole, prawda Bon-Bon? - zwrócił się do niej.
- Dokładnie w czasie, kiedy miałam piętnaście lat - dała nacisk na słowo "piętnaście" nie patrząc, ani nie zaszczycając go nawet jednym, malutkim zerknięciem. Care uśmiechnęła się zakłopotana lekko, na co Sam zaśmiał się serdecznie. Oczywiście udawał. Trzeba było stwarzać pozory.
- Wydarzyło się coś? - dopytywał Kol, z coraz to większym, wymuszonym uśmiechem.
- Byliśmy parą. Przez pół roku - uciął chłopak, na co Bonnie podniosła wzrok i spojrzała na niego. Nie widziała w jego oczach skruchy, czy choć krzty współczucia. Czegoś co oznaczałoby, że żałuje tego co zrobił w przeszłości. Nic, kompletnie. - A wy? - spytał, na co Bonnie odchrząknęła.
- Od kilku miesięcy - odpowiedział za dziewczyna, na co ona zesztywniała. Ona i on? Para? Od miesięcy? Czyżby coś ominęła? Ona i on. W życiu nigdy. To się nie stanie, nawet jeśli byłby ostatnim facetem na ziemi. Caroline zachłysnęła się napojem, zwracając uwagę obecnych. Przeprosiła i odniosła kubek z napojem do kuchni, po chwili wracając i mierząc wzrokiem przyjaciółkę, jakby o coś oskarżając.
- Nie chcę być nie miła, Sam - powiedziała Bonnie, która od dłuższego czasu zbierała się na odwagę by się odezwać - Ale czy nie powinieneś być... no nie wiem... na drugim końcu świata, po tym co zrobiłeś? - warknęła, mając dość jego spojrzenia. Podziałało. Zamknął na chwilę usta, ale zaraz je otworzył.
- Co zrobiłem? Po za byciem twoim chłopakiem, po czym niewinnie zażądałem za to zapłaty? - powiedział z uśmiechem. Bennett mimo wszystko, mimo to, że miała nic nie robić, nie wychylać się, wstała. On przekraczał wszelkie granice, a ona nie zamierzała tego dłużej tolerować. Caroline ze zdziwieniem obserwowała reakcję dziewczyny na ostatnie słowa chłopaka.
- Twoja niewinna zapłata, kosztowała mnie rok wizyt u psychiatry - warknęła po czym machnęła ręką i Sam przeleciał pod drzwi. Bonnie przymknęła oczy i pozwoliła sobie na użycie mocy, zaraz potem tego żałowała. - Obawiam się też, że powinieneś wrócić do Dean'a i wytłumaczyć mu dlaczego się spóźniłeś - syknęła wyrzucając go magią za drzwi i zatrzaskując je za nim.
- Co to miało być?! - krzyknęła Caroline, patrząc jak złość, która niedawno była widoczna na jej twarzy, przetwarza się w ból. Bonnie odwróciła się na pięcie, patrząc przez chwilę na Care, po czym na Kol'a.
- Trzeba go było nie wpuszczać - powiedziała z jęknięciem i lekko się zachwiała, po czym podtrzymała fotelu i dotknęła ust, po których spłynęła krew z nosa. Zmarszczyła brwi. Dawno się tak nie działo i było dla niej szokiem, że tak małe użycie mocy ją osłabiło.
- Bonnie, wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona Caroline. Bennett spojrzała na nią, po czym jak najszybciej wbiegła do pokoju, zamykając na klucz drzwi. Forbes podbiegła w wampirzym tempie do nich i kilka razy w nie uderzyła. - Bonnie...!
- Nic mi nie jest - usłyszała ciche zdanie, na co blondynka odwróciła się raptownie w stronę Pierwotnego i spiorunowała wzrokiem, po czym walnęła go z otwartej dłoni w policzek. Mocno. Kol nie spodziewając się tego nie zdążył uchylić się przed ciosem i kiedy ręką trafiła go w twarz, syknął.
- Auć - mruknął patrząc na nią wściekle - Za co to? - zapytał.
- Jeszcze się pytasz!? - krzyknęła przyciszonym głosem - Miałeś to naprawić, nie zepsuć jeszcze bardziej - warknęła, już mając uderzyć go po raz kolejny. Tym razem jednak chłopak chwycił jej dłoń i zatrzymał.
- I naprawiłem - powiedział zirytowany i w tej własnie chwili zdał sobie sprawę, jak bardzo Klaus musi być zaślepiony Caroline.
- Jak widać nie - syknęła, wyrywając rękę i marszcząc nos, jakby z pogardy, po czym prychnęła. Miała po dziurki w nosie jego humory. Miał naprawić to co zepsuł i nie interesowało ją jak. Miał naprawić i koniec dyskusji. - I po co, do cholery, przetrzymywałeś tu Sam'a? - zapytała.
- Żeby dowiedzieć się czegoś o nim i o Bennett - warknął cicho, starając się by nie mówić za głośno i by Bonnie go nie usłyszała. Caroline zatkało i pokręciła głową, jakby zaskoczona jego odpowiedzią.
- Och! A od kiedy interesujesz się Bonnie?! - spytała oburzona, po czym zmierzyła go wzrokiem. Nie rozumiała go. Całkowicie go nie rozumiała. Dlaczego nie mógł dać spokoju Bon i nie wtrącać się w jej życie? Care wiedziała, że jeśli sprawa byłaby poważna, przyjaciółka wszystko by jej powiedziała.
- Od kiedy wiem, że coś ukrywa - palnął nie myśląc nad tym. - Po za tym nie lubię tego gościa, ale uszanowałem - ciągnął, ale widząc jej minę westchnął z irytacją - Tak, Blondie. USZANOWAŁEM, prośbę twojej przyjaciółeczki  i go jeszcze nie zabiłem.
- Po co Bonnie, miałaby utrzymywać przy życiu Sam'a, jeśli go nienawidzi? - mruknęła do siebie, zbita z pantałyku.
- Zadałem jej podobne pytanie i uwierz, że nie dostałem odpowiedzi, więc... - spojrzał na nią z powagą, jakiej nie często używał - Nie musisz się na mnie drzeć - spojrzał na drzwi od pokoju Bennett - Nie wypytuj jej o to co dzisiaj zaszło - otworzyła usta, by zaprotestować - Zajmę się tym - zapewnił, po czym ostatni raz zerknął na drzwi. Chwilę później Care usłyszała tylko świst i powiew wiatru.
- Idiota - mruknęła pod nosem, bezradnie patrząc na drzwi.

*

- Hej dzieciaczki! - zawołałam, wchodząc powolnym krokiem do baru z szatańskim uśmiechem, rozglądając się. Miałam wolną rękę, przynajmniej przez kilka godzin. W końcu Marcel został razem z Diego. Pewnie biedak opłakuje teraz jego nieuniknioną śmierć. W barze panował półmrok i dopiero, kiedy barman zapalił światło zorientowałam się, jak dużo wampirów znajduje się w tym budynku. Uśmiechnęłam się, kiedy lider całej bandy wyszedł na środek i zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, po chwili się śmiejąc.
- Kim jesteś? - syknął na mnie, więc podeszłam bliżej i ukazałam swoją prawdziwą twarz. Chłopak cofnął się zdziwiony.
- Nie wiesz, prawda? - zapytałam, unosząc kąciki ust do góry i tworząc figlarny uśmieszek, po czym przestałam się uśmiechać i odrzuciłam go za siebie. - Cóż, twoja strata. - mruknęłam, po czym zwróciłam się do innych.
- Czym ty jesteś? - spytała z przerażeniem niska blondynka, wychodząc na środek, po czym wskazała gestem ręki na moją postać. Uśmiechnęłam się miło do dziewczyny i założyłam ręce na brzuchu.
- Jestem hybrydą - cofnęli się, a ja podeszłam do sparaliżowanej blondynki - Faith Woodhope, miło mi - po czym wyrwałam jej serce z piersi. Wampiry zaczęły z przerażenia uciekać, co im się nie udało, gdyż magią pozamykałam wszystkie drzwi. W jednej chwili złapałam kolejnego młodocianego wampira, ugryzłam go i odrzuciłam go i uśmiechnęłam się z ekstazy. Podobały mi się ich krzyki, ich smak krwi, tak słodki. Kuszące było też to, że krzywdziłam przy okazji imperium, które zbudowali Klaus i Marcel. Oblizałam wargi i zajęłam się kolejnymi ofiarami. Każdy z nich potraktowany był wyrwaniem serca lub ugryzieniem, które powoli i boleśnie uśmierca. Na samą myśl o konającej Katie musiałam się uśmiechnąć. Kiedy miałam pewność, że walające się wszędzie ciała są martwe, podeszłam do jedynego żyjącego jeszcze sługi mojego naiwnego przyjaciela. Podniosłam zakrwawioną dłonią za gardło.
- Spójrz na mnie - rozkazałam ostro, co Thierry zrobił od razu - Przekażesz tą wiadomość Marcelowi, zrozumiałeś? - pokiwał głową - Ta masakra to dopiero początek. I będzie ich więcej chyba, że wygna z miasta wampiry - przycisnęłam go mocniej do ściany - Przekaż też Niklaus'owi Mikaelsonowi, że zamierzam zabić jego bękarta - puściłam go i cała ubrudzona od krwi odeszłam, wychodząc spokojnie na ulicę i obojętnie na to wszystko spoglądając. Właśnie zrozumiałam co tak naprawdę mnie urzekło.
- Bycie obojętnym na krzywdy innych - wyszeptałam do siebie idąc w blasku księżyca do domu.

*

- Thierry, o co chodzi? - zapytał Marcel, chowając ostatnie rzeczy, nawet nie spoglądając na ubrudzonego od krwi chłopaka. Dopiero kiedy się odwrócił, spojrzał na niego ze zdziwieniem i pytającym wyrazem twarzy - Stało się coś? - spytał ponownie.
- Kazała przekazać ci wiadomość - powiedział powoli, podchodząc do niego i szukając czegoś w jego oczach co zdradzało by co chce mu przekazać. - Ta masakra to dopiero początek. I będzie ich więcej chyba, że wygnasz z miasta wampiry - powiedział, na co Gerard warknął pod nosem i zrzucił ze stołu książki, po czym spojrzał ze złością na chłopaka, który odruchowo cofnął się o krok. 
- Coś jeszcze? - zapytał, przez zaciśnięte zęby.
- Tak, ale za nim ci ją powiem, wiedz, że powinieneś odwiedzić Rousseau - uprzedził, po czym widząc, że Marcel przeszywa go wzrokiem jak strzałą, wyprostował się i z powagą na niego spojrzał - Mam też wiadomość dla Klausa, ale...
- Jaką? - przerwał mu ostro i surowo na niego zerknął. Therry westchnął i tak naprawdę nie wiedział czy aby na pewno powinien mu to mówić. Istniała szansa, że jeśli Faith się dowie, może go zabić. A wampir znał juz jej zdolności, wiedział, że jest niebezpieczna. Po za tym bez kija lepiej nie pochodzić, co gorsza ona teraz grasuje po mieście i nigdy nie wiadomo na jaki pomysł wpadnie. To i chce wygonić z Nowego Orleanu wszystkie wampiry, co jest kompletnym szaleństwem.
- Powiedziała, że zamierza zabić jego... bękarta - powiedział w końcu. Marcel syknął i wiedząc, że i tak wyjeżdża z miasta, chwycił za telefon i szybko go odblokował. Wiedział, że nie może teraz powstrzymać Woodhope, ale znał, przecież osobę równie silną co ona. Dlaczego przedtem nie wpadł na ten pomysł. Wybrał odpowiedni numer i długo czekać nie musiał.
- Przyjacielu! - odezwał się wesoły głos Klausa. Gerard czasami zastanawiał się, czy on w ogóle kiedyś śpi. Odpędził te myśli i zajął się  ważniejszą sprawą.
- Faith chce zabić twoje dziecko, Klaus - powiedział, prosto z mostu, na co Mikaelson westchnął, ale coś się musiało stać po drugiej stronie, bo usłyszał świat i szmer, po czym inny głos.
- Co chce zrobić? - zapytał zdenerwowany Elijah. Ciemnoskóry musiał przyznać, że naprawdę zależało mu na wilczycy i dziecku, skoro to wytraciło z równowagi.
- Zabić dziecko Klausa, oraz wygnać wampiry z miasta - powiedział na jednym wdechu, po czym kiwnął na Thierry'ego, że może odejść - Przekaż mu, żeby później wpadł do Rousseau, ja wyjeżdżam - oznajmił, po czym zakończył połączenie i wzdychając, zapiął zamek od walizki i szedł z nią na dół.

*

- Zadzwoń do Rebekhi, niech znajdzie Hayley - zarządził Pierwotny, spoglądając na swojego brata, który nie był za bardzo przejęty całą tą sprawą. Elijah podszedł do niego i zmierzył niezrozumiałym spojrzeniem - Niklaus...- zaczął, na co Klaus uśmiechnął się i uciszył co gestem ręki.
- Jeśli chcesz tego dzieciaka żywego, to sam się tym zajmij - wzruszył ramionami i odszedł beztrosko, ale został zatrzymany.
- To jest twoje dziecko - powiedział z naciskiem na słowo "twoje". Klaus westchnął i położył ręce na jego ramionach. Przez chwilę zauważył w oczach starszego nadzieję, jednak Niklaus wiedział, że jest to złudne. Nie miał zamiaru ratować tej wywłoki, szczerze miał ją gdzieś i jeśli Elijah był na tyle głupi, by sądzić, że on, Klaus rzuci wszystko by znaleźć i uratować bohatersko Hayley to nie mieli o czym mówić. Z uśmiechem spojrzał w jego oczy.
- Nie zależy mi na nim - wyznał, po czym zobaczył w jego oczach zdziwienie - I nigdy nie będzie zależeć - powiedział, odchodząc i zostawiając wampira samego. Elijah opuścił ręce, ale po chwili chwycił za telefon i zadzwonił do siostry. Nadal naiwnie wierzył, że jego brata da się uratować. 
- Elijah? - odezwał się zdumiony głos Rebekhi, a gdzieś w tle śmiech Stefana, który z kimś rozmawiał.
- Rebekah, musisz znaleźć Hayley - powiedział spokojnie, na powrót będąc poważnym i skupionym jak zawsze. 
- Ale dlaczego? Co się stało? - pytała nie wiedząc, o co chodzi jej bratu. Spoważniała natychmiast i z szybkością wampira, ubrała kurtkę i dała znak Salvatore'owi, że musi wyjść.
- Faith wyłączyła człowieczeństwo i teraz mści się za coś na Klausie - odpowiedział, po czym westchnął i usłyszał jak Rebekah mamrocze coś pod nosem.
- Dobra, sprowadzę ją - poddała się i rozłączyła. Elijah usiadł w fotelu i pozostało mu tylko czekać, aż jego siostra się odezwie.

*

Klaus wszedł do baru i zatrzymał się, patrząc na walające się wszędzie trupy i cicho jęczące ciała, które o dziwo jeszcze żyją. W pewnej chwili odwrócił się i poczuł powiew wiatru, na co uśmiechnął się i prychnął.
- Będziesz się chować? - zawołał z kpiną. Pokręciłam głową, chociaż byłam zaskoczona, że Marcel nie przybył. Nie mógł mnie raczej zignorować, przecież według jego świętego słowa byłam niebezpieczna.
- Przyszedłeś błagać mnie o litość dla tego bachora? - podkreśliłam słowa. W jednej chwili miałam ochotę powiedzieć mu prawdę o dziecku. Wcześniej myślałam, że jest to podłe i... tak nie wypada, ale teraz przecież nie miałam ograniczeń. I tak miałam je zabić, a Klaus gdyby nie ja dowiedziałby się od niejakiego Jackson'a, którego niefortunnie spotkał wypadek samochodowy.
- Nie, skądże - zaśmiał się pobłażliwie i spojrzał na mnie - Och, sądziłaś, że przejmę się twoimi tanimi groźbami? - spytał drwiąco. Potrząsnęłam głową i przybrałam obojętny wyraz twarzy. Trzeba było od razu iść do domu, a nie bawić się z Niklaus'em.
- Nie, ale twój brat tak - broniłam się, po czym schyliłam głowę udając smutek, ale tak naprawdę uśmiechnęłam się.
- Po za tym nie skrzywdziłabyś go - powiedział przekonany, podchodząc do mnie. Prychnęłam i spojrzałam mu w oczy, jeszcze bardziej arogancko. Nie miałam pojęcia dlaczego tak sądził. Po za tym, nie wiedziałam, dlaczego był tak pewny siebie. W sumie, czego innego miałabym się spodziewać po Pierwotnym wampirze?
- Myślałam, że tylko Rebekah jest blondynką w tej rodzinie - zakpiłam z niego. Jego wyraz twarzy nie zmienił ani trochę. Cały czas uśmiechał się cwanie, jakby wiedział o czymś, czego nie wiem ja.
- Obserwowałem cię i szczerze podsłuchałem kilka twoich rozmów z naszym drogim Marcelem - powiedział powoli, a mój uśmiech odrobinę zmalał - Masz sentyment do dzieci i zapewne wiąże się to z twoją przeszłością, mam rację?
- Nic nie wiesz - warknęłam, po czym wyminęłam go i stojąc już przy drzwiach, znowu usłyszałam jego głos.
- Ranisz go - prychnęłam, unosząc brwi - I to cię zniszczy. Po za tym, zdaje się, że nadal coś czujesz.
- Zdaje się, że nigdy nie przestanę chcieć cię zabić - syknęłam i machnęłam ręką. Klaus upadł sycząc z bólu.
- Katherine nie jest taka głupia jaka się wydaje - powiedział, za nim otworzyłam drzwi.
- Znam ją dłużej - wyszeptałam i wyszłam, ale dopiero w połowie drogi uwolniłam go od bólu.

*

Bonnie wzięła wdech i rozłożyła ręce, ale nie mogła pozbyć się uczucia, że coś jest nie tak. Coś jest nie na swoim miejscu. Przeczesała pokój, od drzwi do okna, ale nie zauważyła niczego co mogłoby przykuć jej uwagę. Zmęczona usiadła na łóżku i przymknęła oczy. Urywki dzisiejszych zdarzeń przelatywały jej przez głowę. Szkoła, lekcja historii, profesor Grey, Sam na przerwie... i Kol. Bennett otworzyła powoli powieki i zwróciła wzrok na krzesło, marszcząc brwi i wstając. Podeszła do mebla i chwyciła jakąś rzecz. Zaczęła oglądać z każdej strony i dopiero zamykając ponownie oczy, zorientowała się do kogo należy.
 Z westchnięciem ściągnął swoją kurtkę i założył na ramiona czarownicy.
Dopiero wtedy dziewczyna wybudziła się z otępienia i ze zdezorientowaniem i zdziwieniem spojrzała na Pierwotnego.
- Co ty...? - zaczęła lekko oburzona, lecz musiała w duchu przyznać, że od razu zrobiło jej się cieplej.
- Tak, Bonnie? Chcesz coś dodać? - zapytał stając i uśmiechając się łobuzersko.
- Tak - powiedziała twardo - Dajesz mi kurtkę, choć dobrze wiesz, że to jest...
- Niezręczne? - zaśmiał się - Skądże. Na dworze jest zimno, a ja mam dzień dobroci - oznajmił, nie dając jej dokończyć. Zamknął ją na chwilę. Zaczęli znowu iść.
- Ty i dzień dobroci? - teraz ona wybuchła śmiechem - Prawie zabiłeś Sama, a teraz udajesz, że jesteś dobry - prychnęła. Kol uśmiechnął się do siebie, po czym spojrzał na Bonnie, która z wahaniem, ale założyła kurtkę chłopaka na siebie.
Nie wiedziała dlaczego, ale przytuliła kurtkę do siebie i siadając na podłodze oparła się o łóżko. Przez cały ten czas ta kurtka była u niej, a Kol nawet się o nią nie upomniał. Po jej policzku spłynęła jedna łza, ale ona nie zwracała na nią uwagi. Po prostu przytuliła tą kurtkę, wyobrażając sobie, że to ktoś na kogo zawsze może liczyć. I Bóg jej świadkiem, że nie wiedziała jak i dlaczego, ale wyobraziła sobie Kol'a Mikalesona.

*

Marcel w ciszy wpatrywał się w swojego wroga, zastanawiając się, kiedy ten powie mu gdzie lecą. W pewnej chwili nie wytrzymał. Nachylił się i spojrzał na niego, mrużąc powieki.
- Gdzie. My. Lecimy? - zapytał akcentując każde słowo i obserwując jego reakcję. Szatyn spojrzał na niego z politowaniem, po czym rzucił w niego jakąś gazetą. Gerard chwycił ją i spojrzał na nią. Na niej był napis "WŁOCHY", a pod nim.
- Stare Roscigno? - przeczytał, po czym spojrzał na datę i zwrócił wreszcie uwagę na wygląd papieru. Była bardzo stara. - Czasy średniowiecza? - spytał ze zdziwieniem, widząc, że ten się uśmiecha.
- Tak, teraz ta wioska stoi wyludniona, nikt do niej nie wchodzi - powiedział spokojnie, nie widząc, a raczej udając, że nie widzi, jego wzburzenia.
- Wysyłasz nas do Włoch i na jakąś opuszczoną wioskę, rozumiem, ale po co tam? - Marcel bardzo szybko się uspokoił, byleby nie zdenerwować chłopaka.
- Faith uważa, że jej rodzina ją porzuciła - oznajmił nie patrząc na niego, ale na ziemię - Ma rację, ale co jeśli pewien członek tej rodziny, nie wiedział, że Faith się urodziła? - spytał retorycznie. Gerard spojrzał na niego jak na jakiegoś idiotę.
- Sugerujesz, że...
- Faith ma rodzinę, a raczej jej resztkę. - oświadczył.
- Co...?
- Reszty dowiesz się od nich - uciął, wracając wzrokiem na okno. Marcel powstrzymał dziwną chęć zadzwonienia do przyjaciółki, ale gorączkowo myślał, co ma jej rodzina wspólnego z włączeniem człowieczeństwa.

*

_________________________________

Zabiłam Diego... Spoczywaj, więc w spokoju :D Po za tym... zdaje się, że Faith chce zabić Hayley i jej dziecko, może przy okazji Tyler'a... Nie oceniajcie mnie, ok?! Nie mam wyboru, muszę kogoś zabić, żeby kogoś wprowadzić. No i trzeba coś zrobić z Bon-Bon i jej psycho ex chłopakiem. 
Ale wiecie, Sam nie miał mieć takiej obsesji na punkcie Bonnie, ten pomysł wpadł mi do głowy dopiero w połowie rozdziału, kiedy zaczęłam pisać. 
I nie myście sobie, że go nie lubię! O nie! Ja go K.O.C.H.A.M. 
Anyway, to tak w skrócie. Nowy rozdział pojawi się pewnie już w nowym roku...
Pozdrawiam i życzę Szczęśliwego Nowego Roku <3 
Julia <3 :* 

piątek, 12 grudnia 2014

Rozdział Dwudziesty Drugi

Lekcje dłużyły się niemiłosiernie, najgorsza według Bonnie była ta, która miała dopiero nadejść. Wykład o okultyzmie, którego Bennett miała znienawidzić na wieki. Główny powód stał naprzeciw niej i rozmawiał z profesorem. Można tak powiedzieć. Mulatka nawet nie wiedziała dlaczego Kol z nią został, w końcu nie jest studentem. W pewnej chwili dziewczyna widząc, że zostało jeszcze 15 minut przerwy, wstała i ignorując wzrok chłopaka, który musiał na nią spojrzeć, pokierowała się korytarzem w lewo. Stanęła przy ścianie i nasłuchiwała.
- To zbieżność nazwisk? - zapytał jakiś cienki damski głos, zza ściany. Profesor spojrzał na dziewczynę z tajemniczym uśmiechem, wyjmując z teczki plik dokumentów.
- Jest pan jego krewnym? Znaczy się tego Grey'a z książki - tym razem odezwał się dosyć normalny głos. Mimo tego Bon usłyszała w nim coś innego. Wiedziała, że ta dwójka dziewczyn chamsko podlizuje się nauczycielowi i pewnie były z grupy tych lizusek, które spotkała na czwartej lekcji.
- A przypominam go? - zapytał nachylając się zza biurka do nastolatek. Zachichotały donośnie.
- Nie - odparły chórem, obie rozbawione kręcąc głową.
- Hmm, a szkoda - powiedział udając zawiedzionego. Bonnie odwróciła z obrzydzeniem głowę i jak najszybciej się stamtąd ulotniła. Rozejrzała się po korytarzu. Nadal było tam pełno ludzi. Najgorszy był widok zakochanej pary, która na pokaz całowała się na środku drogi. Bennett wzdrygnęła się ze wstrętem i po chwili znalazła się znowu pod salą. Standardowo rzuciła torbę na schody i wyciągnęła telefon. Odblokowała go i spojrzała na wyświetlacz. Jeszcze 10 minut. Ukradkiem spojrzała na miejsce gdzie powinien stać Pierwotny, jednak go nie było. Dziwne uczucie tęsknoty było nie do zniesienia, więc korzystając z wolnego czasu oparła głowę o ścianę. Znowu ją to dopadło. Wewnętrzny dołek. Nie znała jednak powodu dla którego to uczucie pojawiło się dopiero teraz. Czyżby Kol w jakiś sposób odwracał jej uwagę od otaczających ją problemów?
- Czyżbyś się beze mnie nudziła? - usłyszała głos koło ucha. Podskoczyła i spojrzała zdziwiona na chłopaka koło niej. kucał tuż przy niej i uśmiechał się zadziornie
- Nie pochlebiaj sobie - warknęła i odwróciła głowę by nie zauważył jej uśmiechu. Przeklęła się w duchu za swoje zachowanie. Uśmiechać się z jego powodu? Z nią na serio było coś nie tak. Po za tym jeszcze chwilę temu bała się o swoje życie, a teraz? W sumie teraz mogli jej skoczyć, bo miała przy sobie Mikaelson'a. Phi! Ale to nazwała.
- W końcu powiesz prawdę - stwierdził powracając do drażliwego tematu. Bonnie wróciła do niego wzrokiem. Zastanawiała się skąd u niego taka upartość.
- Nigdy - powiedziała zmęczona. Nagle zdała sobie sprawę, że to faktycznie może być jego sprawka. Że zapomina o jakichkolwiek problemach i całą swoją uwagę kieruje na niego. On to robi specjalnie.  Przemknęło jej przez myśl.
- Hej, nie uważasz, że ten cały profesorek jest podejrzany? - zapytał nagle. Bonnie zerknęła ukradkiem na przystojnego nauczyciela przyglądając mu się przez chwilę. Potem spojrzała na Kol'a.
- Nie... - oznajmiła i musiała przyznać, że nie dziwi się tym dwóm dziewczynom. Mężczyzna był na serio seksowny. - Po za tym, co ty robiłeś z Charlotte? - zapytała znienacka. Pierwotny spojrzał na nią zdumiony.
- Charlotte? - zmarszczył brwi - Aaa, Charlotte! - nagle sobie przypomniał. po czym spojrzał rozbawiony na Bonnie.
- Co? - spytała widząc jego minę.
- Jesteś zazdrosna - stwierdził. Bonnie nie wytrzymała i walnęła go w ramię, na co on się zaśmiał. Bennett pokręciła głową. Niby to Kol był pierwotnym wampirem, liczącym sobie już tysiąc lat, a Bonnie i tak czuła się przy nim starsza. Mikaelson był wiecznym nastolatkiem.
- Nie jestem - syknęła w chwili kiedy zadzwonił dzwonek. Wstała z torbą na ramieniu, ale zatrzymała się sparaliżowana, patrząc na osobę stojącą z dyrektorem. Kol widząc jej minę, stanął przed nią i spojrzał na nią.
- Co jest? - zapytał. Bonnie podejmowała właśnie trudną decyzję. Bezpieczniejsza byłaby w szkole, niż w domu gdzie chłopak może wejść. W końcu nie był wampirem i ograniczenia do zaproszenia go nie obowiązywały.
- Nie czuję się dobrze - powiedziała cicho. Wampir spojrzał na nią ze zdezorientowaniem, po czym spojrzał w kierunku dyrektora. Chwila minęła za nim zorientował się, że drugą osobą jest niejaki Sam.
- Ufasz mi? - zapytał chwytając ją za ramiona i sprawiając, że na chwilę na niego zerknęła . Spojrzała na niego zdumiona. Pytał jej się czy mu ufa. Czy on oszalał? Oczywiście, że nie! Byli wrogami, on mógł w każdej chwili skręcić jej kark, zabić lub torturować. Porwać lub wywieźć gdziekolwiek i nikt by się nawet nie zorientował.
- Ja... - zająknęła się - Po części - wykrztusiła w końcu, nie odrywając wzroku od Sama. Kol złapał ją w talii, wywołując jej zdziwienie i jeszcze większy strach. Bała się Winchester'a, a zapomniała, że przed sobą ma kogoś groźniejszego. W jednej chwili, albo mignęło jej przed oczami życie, albo to drugie. Dopiero po fakcie zorientowała się, że nie jest już w szkole. Rozejrzała się zdziwiona. Nie, to definitywnie nie była szkoła.

*

Marcel wpatrywał się tępo w ciało staruszki. Nadal nie chciał dopuścić do siebie myśli, że jego przyjaciółka wyłączyła człowieczeństwo. Długo zajęło mu ogarnięcie się wewnętrznie i spojrzenie na oszołomionych Pierwotnych. 
- Jest hybrydą - wyszeptała w końcu Rebekah, patrząc na ciemnoskórego i podchodząc do niego. Powoli docierało do niej, że cały czas kłamał. Ale dlaczego? Dlaczego oszukiwał wszystkich wokół? Jemu nie mogło na niej naprawdę zależeć. Nie mogło, to był on. Niezwyciężony i nieczuły Marcel Gerard, tak zwany władca miasta. Miało mu zależeć na jakiejś tam Faith? Rebekah za nic nie kupowała tej bajeczki.
- Tyle to sam widziałem - powiedział Klaus, wpatrując się we władce. 
- Jak mogłeś nas okłamywać!? - wybuchła Bekah, ignorując fakt, że Marcel wcale nie słuchał jej wywodu - Przez cały czas ukrywałeś prawdę, bawiłeś się nami! Tylko po to by chronić tą swoja zdzirowatą przyjaciółeczkę, kiedy za twoimi plecami Davina, knuła jak nas wszystkich pozabijać...! 
- Nie obchodzi mnie to! - krzyknął rozpaczliwie - Dobra! Nie obchodzi. - nie zwracał uwagi na jej spojrzenie i minę Mikaelson'a. Nie pojął też jak blondynka mogła obrażać Faith po tym wszystkich co dla niej zrobiła. 
- Jesteś szalony, ty... - dziewczyna szukała słów, które pokazały by mu jej odczucia względem niego. Nie widziała czającego się smutku na jego twarzy. Była wściekła, sam fakt, że jakaś tam wampirzyca wyłączyła człowieczeństwa nie interesował ją. 
- Ja? - zaśmiał się histerycznie - Przez wszystkie lata byłaś lojalna Klaus'owi, prawda Klaus? - spytał wskazując gestem ręki na niego. Hybryda pokiwała głową - Dlaczego? Dlaczego to robiłaś, Rebekho? - zapytał, kierując słowa do blondynki. Pierwotna oburzona spojrzała na niego.
- Bo jest moim bratem - oznajmiła - Nie chciałam by cierpiał, mimo tych wszystkich rzeczy które zrobił. Co to ma do rzeczy? - spytała nie rozumiejąc jego pytania. Przecież dobrze zdawał sobie sprawę z tego co teraz powiedziała. Na tym polegała rodzina. Na pomaganiu sobie, wybaczaniu i wspieraniu. 
- Faith nie jest tylko moją przyjaciółką - powiedział stając i kręcąc głową - Jest jak siostra, jest jak rodzina. 
- Nie mów, że cię ona obchodzi - prychnęła arogancko.
- Bekah... - Klaus próbował interweniować. Jego siostra za bardzo dawała ponieść się emocjom. Znowu mówi o jedno słowo za dużo niż powinna. Nie mógł też zareagować na zdania, które wychodziły z jej ust.
- Nie powiedziałem wam prawdy, bo wiedziałem, że ją skrzywdzicie - powiedział, po czym skierował się bezpośrednio do Pierwotnej. - Nie oczekuje zrozumienia od ciebie, bo chyba każdy wie, że nie dorosłaś do bycia czymś więcej niż pustą lalką - warknął, po czym zniknął. Panna Mikaelson prychnęła pod nosem, w ogóle nie biorąc sobie do serca słów Gerarda. Śmiał jej robić wykłady na temat tego jaka jest? Cóż niech ustawi się w kolejce, bo do niej to nie docierało. Zresztą jak wszystko. Miała swoje zdanie i go nie zmieni. Nawet po takiej ckliwej mowie, jaką sobie wygłosił Marcel.

*

- Mając na myśli denerwowanie jej... - zaczął Elijah patrząc jak Klaus uśmiecha się do niego tajemniczo. Nawet on wiedział, że niebezpiecznie jest pogrywać z jego bratem. Nie wiadomo jaki plan zemsty chodzi mu po głowie -...nie chciałeś powiedzieć, że będziesz ją torturować? - zapytał, na co Klaus zaśmiał się. Potrząsnął głową, upijając łyk ze szklanki.
- Nic z tych rzeczy - zaprzeczył. Elijah uniósł brwi do góry. Może i posądzał brata o resztki człowieczeństwa, ale nie sądził, że okaże swoją łaskę komuś kogo szczerze nienawidzi. Chyba, że Pierwotny o czymś nie wiedział co było chyba najlogiczniejszą opcją.
- Co masz na myśli? - zapytał w końcu. Mikaelson wzruszył ramionami, nadal uśmiechając się tajemniczo. Nie zamierzał skrzywdzić przyjaciółki Marcela, zwłaszcza, że prawdopodobnie nie da się jej zabić. Nie możliwe było, że została stworzona z krwi jego i sobowtóra. Ponadto wątpił też by była jakąś tam zwykłą hybrydą, samo jej aroganckie zachowanie i pewność siebie wskazywała na to, że miała powód by się tak zachowywać. Wierzył, że przy odrobinie szczęścia i przy odpowiedniej taktyce dowie się o niej wszystkiego.
- Zamierzam przeszkodzić jej w zabiciu twojej byłej - oznajmił w końcu. Elijah spojrzał na niego marszcząc brwi. Co jego Katerina miała wspólnego z wyłączeniem człowieczeństwa Woodhope? Przecież kiedy ostatnio z nią rozmawiał mówiła, że się zmieniła.
- Dlaczego Faith chce zabić Katerinę? - zerknął ukradkiem na podśmiechującą się w salonie Rebekah. Postanowił nie zwracać na nią szczególnej uwagi, gdyż bardzo dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że obie dziewczyny szczerze się nienawidzą.
- Bo jej podopieczna zabiła tą staruchę! - zawołała z salonu, na co Niklaus westchnął. Czasami był tak zirytowany jej zachowaniem, że miał ochotę wsadzić ją do trumny na jakieś kolejne kilkaset lat. 
- To prawda? - spytał zawiedziony i w głębi rozczarowany. Myślał, że Katherine się zmieniła a tu takie coś.
- Nie do końca - przyznał z wahaniem - Ona jej wbiła sztylet, a sama Katherine nic nie zrobiła - powiedział i choć niechętnie, to zastanawiał się co mogła zrobić brunetka, że Faith tak bardzo ją nienawidziła.
- Dlaczego one tak się nienawidzą? - spytał w pewnej chwili.
- Te suki tak mają! - krzyknęła znowu z salonu Rebekah, oczywiście musząc wtrącić swoje trzy grosze. Chłopacy zignorowali ją i jednocześnie na siebie spojrzeli.
- Tego zamierzam się dowiedzieć - uśmiechnął się szeroko.

*

Klaus po wyjściu z siedziby Marcela, od razu skierował się do miejsca, które wskazał mu ciemnoskóry. Gerard nie miał nic przeciwko użyciu jednej z wiedźm, zwłaszcza teraz. Czuł, że jemu już wszystko jedno. Przeszkadzało mu, że Marcel nie walczy już o wszystko tak jak kiedyś. Był inny, był wojownikiem, a teraz zachowywał się jak ktoś kogo Niklaus nie znał. Był słaby. Nie mógł jednak nic na to poradzić. Nie mieli już tych samych relacji co kiedyś, być może przestali być nawet przyjaciółmi. W każdym razie Klasowi na razie na tym nie zależało. Po części podobała mu się cała ta sytuacja. Nie musiał troszczyć się o nikogo, tym bardziej o swojego protegowanego.  Na razie zamierzał skupić się na wcielaniu w życie jego planu, który miał na celu poznanie prawdy. Nienawidził Katherine i życzył jej śmierci, ale pech chciał, że akurat ona razem z jej podopieczną zabiła tą kobietę. Jego plan polegał na przeszkadzaniu Faith w zabiciu Kateriny i doprowadzenia jej do włączenia człowieczeństwa. Miał zamiar też zignorować fakt, że Mikael grasuje na wolności. 

*

- Bonnie! - zawołała Caroline, wchodząc do domu i szukając wzrokiem przyjaciółki. Ku jej zdziwieniu nie zauważyła jej nigdzie, a wszystko było na swoim miejscu. Westchnęła i pomyślała, że może nadal siedzi w swoim pokoju. Odłożyła torebkę na kanap,ę, po czym podeszła do drzwi i zapukała w nie. Nikt nie odpowiedział, więc po chwili nacisnęła klamkę i weszła do jej sypialni, jednak tam też jej nie zastała. Wystraszyła się i jak najszybciej znalazła się przy drzwiach, które zaraz  otworzyła. Zdziwiła się, kiedy zauważyła w progu wysokiego mężczyznę, który trzymał rękę w górze, pewnie chcąc zapukać.
- Hej, właśnie miałem zapukać - zaczął szatyn, uśmiechając się łagodnie do blondynki i podając jej rękę - Jestem Sam - przedstawił się.
Forbes zdumiała się jeszcze bardziej, nie wiedząc kim jest nieznajomy. Podała mu rękę, ale tylko z uprzejmości.
- Caroline - uśmiechnęła się nieprzekonana. Przez chwilę panowała niezręczna cisza. Oboje wpatrywali się w siebie, po czym Sam ukradkiem spojrzał do środka. Nie widział w salonie mulatki. Kiedy oderwał wzrok od wnętrza pomieszczenia, zatrzymał spojrzenie na wampirzycy. Przeleciał ją wzrokiem, po czym korzystając z jej zainteresowania, odezwał się.
- Szukam Bonnie, zastałem ją? - zapytał z uśmiechem. Caroline musiała w duchu przyznać, że był przystojny, ale czego chciał od Bon? Nie dość, że był podejrzany to dziwniejsze było to, że wiedział gdzie czarownica mieszka. Nie dość tego, Care zauważyła, że cały czas zagląda jej przez ramie do domu.
- Nie - powiedziała krótko i może trochę za ostro, po czym dodała już łagodniej widząc jego minę. Lepiej było go nie denerwować, bo nie wiadomo było czym lub kim jest. - Wyszła.
Winchester wymusił uśmiech maskując złość i spojrzał na dziewczynę. Doszedł do wnioski, że mimo wszystko może poczekać u niej w mieszkaniu, wtedy zabije jej przyjaciółkę, a ją samą porwie.
- Mogę poczekać na nią tutaj? Mam bardzo ważną sprawę - powiedział udając zdesperowanego, co w pewnym sensie złamało pannę Forbes. Uznała, że skoro ma coś do jej przyjaciółki to równie dobrze mogą razem poczekać na nią w mieszaniu, a w najgorszym razie może go wykopać za drzwi.
- Jasne - odeszła o krok i nie wymawiając magicznego słowa "wejdź", wpuściła go do pomieszczenia. Więc nie jest wampirem - pomyślała uważnie mu się przyglądając, po czym zamknęła za nim drzwi i ruszyła za nim.

*

 W wampirzym tempie znalazłam się pod drzwiami, odpowiedniego pokoju hotelowego i jednym ruchem ręki wyważyłam je magią. Weszłam do środka z uśmiechem rozglądając się i w końcu dostrzegając Katie i Katherine. Blondynka odwróciła się jako pierwsza i spojrzała na mnie z przerażeniem, którego nie umiałam rozszyfrować. Przecież nic złego jej nie zrobię. Jeszcze. 
Pierce zerknęła na mnie z szyderczym uśmiechem, kręcąc głową i podchodząc do mnie. 
- Sierotka wróciła? - spytała z przesłodzonym głosem, wpatrując się we mnie, ale nie zauważyła żadnej zmiany na mojej twarzy. W rzeczywistości po prostu miałam gdzieś jej słowa. Najważniejsze było to, że się zemszczę. 
- Tak - przechyliłam głowę w lewo i podeszłam do niej jeszcze bliżej. - Wróciła i żyje ale... - spojrzałam na nią z udawanym smutkiem - Ty za chwilę nie - popchnęłam ją na ścianę i przygwoździłam magią. Dziewczyna szarpała się i ze złością wpatrywała we mnie. Jak mogła się tak łatwo podejść, przecież wiedziała, że jest hybrydą.
- Chcesz mnie zabić? - prychnęła, ale nie zwracałam uwagi na jej słowa.
- Ty - warknęłam na Katie, która histerycznie się zaśmiała, po czym przyległa do ściany, patrząc przerażonym wzrokiem we mnie - Ty mała zdziro, umrzesz pierwsza - z całej siły chwyciłam ją za ubrania i rzuciłam na stół, który od uderzenia rozwalił się na kawałki. Kat jęknęła z bólu, a po jej policzkach popłynęły łzy bólu. 
- Zostaw mnie - dźwignęła się na rękach i oparła o ścianę. Szatański uśmiech ozdobił moją twarz, a żółte tęczówki zaświeciły się. Żyłki pod oczami stały się wyraźniejsze, chwyciłam ją za bluzkę i przysunęłam bliżej siebie. 
- Pamiętam Cię Katie Temple - syknęłam i wgryzłam jej się w tętnice, po czym odrzuciłam jej ciało pod nogi sobowtóra. Otarłam buzię wierzchem dłoni.
- A ja myślałam, że tylko ja jestem taką suką - mruknęła Katerina, na co została jeszcze bardziej przyciśnięta do ściany.
- Pamiętam. Twoje oczy są tak bardzo podobne do ojca. Włosy identyczne jak twojej matki - syknęłam, kucając koło niej i spoglądając w jej zielonkawe oczy - Podobały mi się wrzaski twojej mamusi, teraz żałuję, że pozwoliłam Ci wtedy żyć - warknęłam. - Umrzesz przed wchodem słońca.
Wstałam, kopiąc ciało blondynki i stanęłam przed Katherine. 
- Ostatnie słowo? - zapytałam, na co zmierzyła mnie wzrokiem i zatrzymała spojrzenie na czymś za  mną. Wywróciłam oczami i odwróciłam się w stronę obiektu zainteresowania mojego wroga. 
- Tak, zabij mnie teraz - powiedziała. Zdecydowanie wolała umrzeć z moich rąk niż rąk Klausa. 
- Znowu ty - westchnęłam, po czym prychnęłam. Niklaus uśmiechnął się co trochę mnie zmyliło. Czego tu chciał? Jeśli chciał zabić Pierce, musiał niestety obejść się smakiem. 
- Znowu ja - powtórzył, po czym podszedł o kilka kroków w moją stronę, nie patrząc na umierającą Katie, tylko na brunetkę, która nadal magią była przyciśnięta do muru. - Puść ją - rozkazał wskazując na nią głową.
- Dlaczego miałabym to zrobić? - spytałam. Klaus chwycił mnie za gardło i rzucił mną o ścianę. Syknęłam z bólu, kiedy chwycił mnie  ponownie za szyję i ścisnął, unosząc mnie lekko do góry. Zamknęłam oczy i walnęłam go w twarz, po czym magią zadałam ból i odepchnęłam. Przez jedną chwilę nieuwagi, przerwałam zaklęcie i Katherine korzystając z tego uciekła. Przeklęłam i podeszłam zrezygnowana do Klausa.
- Jeszcze raz wejdziesz mi w drogę - warknęłam - zabiję cię. - po czym również zniknęłam. 

*

- Dlaczego on nadal żyje? - zapytał z wyrzutem, spoglądając na ledwo żyjącego mężczyznę pod swoimi nogami. Szatyn uśmiechnął się, maskując prawdziwe odczucia co do niego. Nienawidził go, ale niech sobie myśli inaczej. Lepiej dla niego, bo w każdej chwili mógł go dowolnie zmanipulować, a on i tak by się o tym nie dowiedział. Nadal myślał, że ma swojego pionka z powrotem.
- Bo oddycha - powiedział z głupawym uśmiechem, zakładając ręce do tyłu i patrząc na niego prowokująco. Mężczyzna westchnął i spojrzał raz na niego raz na ciało, po czym odezwał się głosem ociekającym jadem i nawet nie silił się by być miłym choć w małym stopniu.
- Chodziło mi raczej o to dlaczego go nie zabiłeś? - wyjaśnił zaciskając zęby i kopiąc ciało, po czym ukucnął koło niego i chwycił jego szczękę w dłoń. Z pogardą odrzucił ją i prychnął.
- A, o to! - udał, że dopiero się ocknął i podszedł do swojego tak zwanego szefa - Powiedźmy, że nadal nie powiedział mi tego co chcę wiedzieć - powiedział beztrosko wzruszając ramionami i ukazując niebieskie iskierki w oczach, po czym zaśmiał się.
- Przypominam ci, Nate - zaakcentował jego imię, gestem go ostrzegając - Że w tym miesiącu, kończy się termin na wpłatę pana Gerarda. Jeśli nie zapłaci, Faith przypłaci to życiem - powiedział po czym szybkim krokiem wyszedł z sali. Nathan zaklął pod nosem, po czym podniósł za ubranie do góry Leo i spojrzał w jego oczy.
- Gadaj Leonardo - warknął na co Leo się zaśmiał, ale po chwili jęknął, kiedy usłyszał zgrzyt. To jego kość nagle się złamała, a on uderzył ciałem o mur za nim.
- Nie zdradzę Faith i Marcela - powtórzył po raz kolejny. Szatyn podniósł go, przyciskając do ściany i zacisnął zęby.
- Jeśli mi nie powiesz ona zginie - powiedział starając się na obojętny ton.
- Faith jest nieśmiertelna - prychnął po czym uniósł dumnie zakrwawiony podbródek i spojrzał w oczy żywego diabła - Nie zdradzę Faith i Marcela - powtórzył dumnie. Nathan chwycił go mocniej i z całej siły zakręcił nim i rzucił go na drugi koniec pomieszczenia. Wziął głęboki wdech. Czekały go godziny poszukiwań.

*

- Gdzie byłaś? - zapytał, kiedy usłyszał, że wchodzę do mieszkania. Westchnęłam beztrosko, po czym usiadłam na kanapie i uśmiechnęłam się do niego szeroko. Nie widziałam za bardzo sensu by ukrywać miejsce mojego pobytu, jednak uwielbiałam go denerwować, co  z kolei było silniejsze.
Zamknęłam buzię i odwróciłam od niego wzrok. Odskoczył od ściany i przykucnął koło mnie, niechętnie spojrzał na moją twarz. Wiedziałam, że nie zacznie swoich ckliwych wymów, bo był na to za mądry. Wiedział, że nie przywróci mi mojego, jakże okropnie ciążącego człowieczeństwa, jakimiś słowami. Był na to za bardzo doświadczony.
- Udam, że cię tu nie ma, okej? - zapytałam i wstałam, ale zostałam przygnieciona do kanapy w chwili, kiedy zrobiłam krok w przód. Zdezorientowana spojrzałam na niego, próbując doszukać się jakichkolwiek znaków skruchy czy planu wpisanego na czole. Nic z tych rzeczy, nic nie było. Nic co wskazywało by na chęć pomocy mi.
- Ale ja tak nie potrafię - wymruczał mi do ucha. Zdziwiłam się bardziej niż kiedykolwiek, ale po chwili nie chcąc by cokolwiek poszło za daleko, odepchnęłam go z całej siły. Jednak odwracając się spostrzegłam, że jestem otoczona przez bandę wampirów. Zmarszczyłam brwi, po czym spojrzałam na tego niedorajdę.
- Serio? Gang młodocianych krwiopijców, przeciwko mnie? - prychnęłam i podeszłam do niego - Chyba nie sądzisz, że mi coś zrobią, ukochany? - przejechałam palcem po jego torsie, udając czułość. Pozostał na to bierny, ale wcale się tym nie zraziłam.
- Diego - kiwnął na niego. Warknęłam pod nosem i z całych sił odrzuciłam go na koniec pokoju, tak że wylądował w holu, nieprzytomny.  Pierwszy wampir, który do mnie podbiegł stracił serce, drugi głowę, następny wylądował z raną po ugryzieniu na posadzce, plamiąc mi krwią dywan. Westchnęłam, wiedząc, że teraz albo będzie musiał iść do Klausa albo do mnie. Cóż, ja odpadam, a Klaus zabije go w sekundzie, czyli skazany jest na bolesną i powolną śmierć. Po kilku minutach, mój dom usiany był trupami, walającymi się po kątach, a podłoga przybrała szkarłaty kolor, chociaż przysięgam, że dywan był niebieski, a podłoga brązowa. Został tylko jeden - Diego, niestety w tym samy  momencie koło niego pojawił się Marcel, który magicznie się ocknął.
- Masz na sumieniu mniej więcej... - obejrzałam się za siebie, uśmiechając się z twarzą umazaną od krwi - Setkę wampirów - powiedziałam radośnie, kierując następnie spojrzenie na murzyna, który stał koło Gerarda.
- Nie, ty masz, bo ty ich zabiłaś - bronił się, na co ja zaśmiałam się trochę strasznie.
- Nie - zaśmiałam się wesoło - To ty ich tu wysłałeś wiedząc, że ich zabiję - powiedziałam jak do dziecka, po czym z zawrotną szybkością chwyciłam Diega i zabrałam go do holu, stając z nim na środku i nie pozwalając mu się wyrwać. A szarpał się jak nie wiem i trudno było go utrzymać.
- Faith proszę - błagał, powoli podchodząc do mnie, ale ostatecznie widząc moją reakcję stając w progu do holu. - Oszczędź go, wiem, że jesteś dobra...
- Poprawka. Ja BYŁAM dobra, teraz jestem zła - zaśmiałam się odsłaniając jego szyję i ujawniając swoja prawdziwą twarz - I chcę byście wszyscy cierpieli. Kawałek po kawałku, każdego z was zniszczę. - powiedziałam groźnie po czym wbiłam swoje kły w tętnice wampira i pozwoliłam mu upaść i męczyć się z jadem wilkołaka.
- Ulecz go - rozkazał na co ja uśmiechnęłam się niby przepraszająco.
- ...Zaczynając od Katherine kończąc na Nathanie i reszcie... - zignorowałam jego wypowiedź i zarazem polecenie - Zemsta jest słodsza niż oczekiwałam - powiedziałam poważnie, po czym zniknęłam i zostawiłam go z umierającym przyjacielem.

*

Bonnie chciała uspokoić szalejący oddech, ale nie mogła. Nie mogła też wyrzucić z głowy Sama, który cały czas wyświetlał jej się w myślach. Za nic nie mogła przestać się tak czuć. Była bezsilna, wiedziała, że Winchester znajdzie ją wszędzie, gdziekolwiek by nie poszła. A diabli wiedzą, jak on to wszystko robi. Przyłożyła swoją dłoń do mostka i zorientowała się, że od dłuższego czasu Kol przygląda jej się. Miała go dość. Jego i jego rodziny, Sama, tego profesora, lizusek. Wszystkich po kolei.
- Co się gapisz? Masz mnie natychmiast zabrać do domu - rozkazała i ruszyła przed siebie, próbując go wyminąć, kiedy ten chwycił ją w tali i odwrócił w swoją stronę. Spuściła wzrok. Nie chciała jego litości, nie chciała by się nią jako tako interesował, nie chciała by tu z nią stał, nie chciała go w swoim życiu.
- Kim on jest? - zapytał intensywnie wpatrując się w jej oczy i jednocześnie nie pozwalając jej się wyrwać. Nie chciała podnosić oczy, bo wiedziała, że wtedy się złamie. Wiedziała, że kiedy z nim jest nie może ufać sobie choć w najmniejszym calu.
- Myślisz, że ci powiem? - prychnęła oburzona, mimo swoich obaw na niego patrząc - Myślisz, że powiem to komuś kogo nienawidzę?! - szarpnęła ciałem, ale nie potrafiła wyrwać się z jego uścisku. Ile razy postawi ją w tak niezręcznej sytuacji? Ile razy jeszcze będzie udowadniać, że jest przy nim tylko marnym człowiekiem? Ile!?
- Myślę, że powiesz mi ze względu na swoje bezpieczeństwo, bo z tego co widzę boisz się - powiedział puszczając ją i mierząc wzrokiem.
- Nie boję się, mam cię dość! - warknęła, dając wreszcie upust swoim emocjom - Mam dość tego, że wtrącasz się w moje prywatne sprawy, mam dość ciebie i twojego sposobu życia, mam dość was wszystkich - wykrzyczała, po czym wzięła głęboki wdech i podniosła dotychczas spuszczony wzrok na Pierwotnego, który wydawał się być zdziwiony jej wyskokiem.
- Cóż, to nie znaczy, że robię to dla ciebie - zaczął na co Bennett się zdenerwowała.
- Mam gdzieś czy robisz to dla mnie czy dla siebie! - krzyknęła - Nie możesz mi pomóc, nie rozumiesz?
Kol nie tyle co nie rozumiał, a nie chciał. Ale wiedział, że mimo iż na wierzchu dziewczyna jakoś się trzyma, to w środku się rozsypuje. Sam przechodził kiedyś taki okres, ale...
- Więc, co obchodzi cię życie tego całego Sama? - zapytał, podchodząc do niej, na co ona standardowo się odsunęła. Spuściła wzrok, na co zmrużył oczy - Bo był kimś więcej, prawda?
- Zabierz mnie do mojego mieszkania - syknęła.
- Nie dopóki mi nie odpowiesz - postawił na swoim Mikaelson, po czym zauważył w jej minie zmianę. Była...zawstydzona?
- Był, czy teraz możesz mnie stąd zabrać? - zapytała cicho, na co pokiwał głową i chwycił ją, po chwili znikając.

*

W oka mgnieniu Bonnie razem z Kol'em znaleźli się w pod akademikiem. Bennett nie zamierzała odzywać się do Pierwotnego, była na niego za bardzo zła. Kol za to postanowił, że skoro tym razem złamał Bon to i następnym razem mu się uda. 
- Bonnie, wreszcie jesteś! - usłyszała, kiedy otworzyła drzwi, jednak nie cieszyła się z widoku jaki zastała. Stanęła jak wryta wpatrując się z przerażenia w Winchestera, popijającego bourbon. Caroline zdziwiła się jej reakcją, ale ciągnęła - To Sam, chciał z tobą porozmawiać - przedstawiła go, każąc mu ręką podejść. Kol spojrzał niepewnie na Bonnie, po czym bez wahania objął ją jedną ręką w pasie i przysunął bliżej siebie. Forbes zdumiała się jeszcze bardziej, ale słowem się nie odezwała. Zmierzyła go tylko nienawistnym spojrzeniem.
- Zapomniałem, że miałem spotkać się z bratem - uśmiechnął się przepraszająco, ale wzrok miał utkwiony w wampirze, który z groźbą w oczach uśmiechał się. Care spojrzała pytająco na przyjaciółkę, która ze strachem, niemal niewidzialnie zaprzeczyła głową.
- Nie możesz zostać? - spytał z zawodem Kol. Dziewczyny spojrzały na niego dziwnie.
- Niestety nie...
- Ależ nalegam - powiedział z naciskiem Pierwotny, nie odrywając wzroku od chłopaka - Jestem pewien, że brat wybaczy ci twoją... nieobecność - zaśmiał się pod nosem. Twarz Sama na chwilę zastąpił strach, ale opanował się i przyjął wyzwanie.
- Nie masz nic przeciwko, prawda Caroline? - zaakcentował jej imię Sam, po czym uzyskując jej zaproszenie wszedł z powrotem do środka. Bonnie ze strachem, wtuliła głowę w bok Mikaelson'a.
- Wejdź - wyszeptała, zapewniając sobie ochronę na resztę wieczoru.

*

______________________________


Przeglądałam ostatnio rozdziały i chyba na serio mam obsesję na punkcie Kol'a i Bonnie....
Powinnam do jakiegoś specjalisty iść...
Eee, tam. W każdym razie... Jestem meeeega w żałobie, i ten kto oglądał #ArrowMidSeasonFinale z pewnością wie o co mi chodzi... Więc ten teges...
Next chapter będzie jak zwykle za tydzień, a ja już zaczynam pisać 25, przy okazji rycząc jak nienormalna i przeklinając ten odcinek.
Well, could be worse, right?
Cóż ja mogę jeszcze dodać? Mam nadzieję, że nie będę musiała zabijać kogokolwiek w tych rozdziałach, po za tym jeśli się nie mylę... Ktoś wrócił z zaświatów. A jak wrócił?
Pamiętacie jak mówiłam, jedni umierają by inni mogli żyć? Więc Davina kopnęła w kalendarz (sorry Dav), a duży groźny gościu, postanowił się teraz na kimś zemścić.
Kto zgadnie na kim?:D

niedziela, 30 listopada 2014

Rozdział Dwudziesty Pierwszy

Bonnie wreszcie wyszła z pokoju, jednak nie miała się dobrze. Oczy miała opuchnięte od płaczu a włosy potargane. Rozejrzała się i stwierdziła, że Caroline jeszcze nie wróciła. Na zegarze widniała godzina 10:30, więc miała jeszcze pół godziny do namysłu czy iść do szkoły na pierwszy dzień nauki czy zostać w domu.
Doprowadziła się do porządku i szybko chwyciła torbę. Z westchnięciem opuściła mieszkanie i wybiegła na chodnik. Nawet nie próbowała się uśmiechnąć, nie miała na to ani siły ani ochoty. Była w dołku, bala się chodzić sama po ulicy. Perspektywa Sama i jej oko w oko, sam na sam była przerażająca, ale postanowiła twardo, że za nic nie powie Caroline prawdy. Było bezpieczniej kiedy nic nie wie.
Do szkoły doszła po kwadransie spaceru. Szybko weszła przez wielkie drzwi do budynku i skierowała się pod salę, w której miała mieć pierwszą lekcję. Do dzwonka o dziwo zostało dwadzieścia minut. Zrezygnowana usiadła na schodach i postanowiła przeczekać. Na dworze znowu zaczęło padać. Westchnęła i oparła głowę na rekach.

*

- Bree? - stanęłam jak wryta, kiedy przed drzwiami ukazała mi się postać staruszki. Uśmiechała się do mnie miło, ale... Jakby wyczekując innej reakcji, niż ta którą zastała. 
- Faith, jak miło cię znowu widzieć - przepuściłam ją w drzwiach po czym zamknęłam kluczem. Odwróciłam się i opanowując niepokój i zdziwienie, zaparzyłam herbatę i podałam ją babci. Oparłam się o blat i westchnęłam, poprawiając włosy i patrząc na kobietę.
- Dlaczego przyjechałaś? - zapytałam wprost. Bez żadnego słodzenia czy czegokolwiek. Przełknęła łyk napoju i spojrzała na mnie lekko zdumiona i zatroskana. Czyżbym o czymś nie wiedziała?
- Czyli to nie ty wysłałaś ten list - stwierdziła zmęczonym głosem. Zmarszczyłam brwi nie wiedząc o co chodzi. Staruszka widząc moją minę, wyjęła ze starej, połatanej torby, pozgniataną kartkę i położyła na blat. Spojrzałam najpierw na nią, później na papier i chwyciłam go w dłonie.

Droga Bree!

Mam do Ciebie ważną sprawę. Błagam przyjedź jesteś mi potrzebna, a nie mam do kogo innego się zwrócić. Marcellus jest teraz zajęty czymś innym. Nadal łaknie krwi i całego miasta dla siebie. Nie pogodziliśmy się jeszcze, a on cały czas mnie denerwuje. Mam ochotę skręcić mu kark, ale wiem, że później bym żałowała. Wiesz w końcu jaka jestem. Zabiłam też Esther Mikaelson, znasz może? Wredna, irytująca, próbowała zabić swoje dzieci. Cóż, miałam z nią bliskie spotkanie i uwierz mi, że na pewno ma coś z głową. Po za tym - Klaus. Mam go serdecznie dosyć. Jak on śmie mnie w ogóle nachodzić? No i ta głupia Hayley. Wiesz myślę, że zabiję to jej dziecko, choćby po to by utrzeć nosa Klausowi. 
Pozdrawiam i jeszcze raz - błagam, przyjedź. To pilne

Faith Woodhope

Przerwałam czytanie i z niedowierzaniem zerknęłam w stronę Bree.
- To nie ja to pisałam! - oznajmiłam oburzona tym, że ktoś się pode mnie podszywał.
- Tak myślałam - przyznała kobieta z przekonaniem i głęboko się zamyśliła. - To nie było ani twoje pismo ani styl.
- To dlaczego przyjechałaś? - zapytałam teraz nie rozumiejąc powodu jej wizyty.
- Musiałam się upewnić - odparła prosto, dopijając herbatę. Zamknęłam oczy i zaczęłam głęboko oddychać. Odruchowo chwyciłam się za blat i po omacku, znalazłam rączkę lodówki. Otworzyłam ją i wyjęłam torebkę z krwią. Byłam...wyczerpana? Opróżniłam całą torebkę i wyrzuciła do kosza, po chwili kierując wzrok na spokojną staruszkę przede mną.
- Mogłaś zadzwonić - powiedziałam z wyrzutem. Tak. Z wyrzutem, bo ten dzień nie zapowiadał się dobrze. Miałam co do niego złe przeczucia, a mój niepokój pogłębiał się, kiedy patrzyłam na bezbronną Greyson. Nie była może...całkowicie...bezbronna, ale jest przecież tylko wiedźmą.
- Mogłam - przyznała niewzruszona.
- Tylko tyle masz do powiedzenia? - jęknęłam, po czym podniosłam głos - Nie wiesz jaka jest tu teraz sytuacja. Mogą cię zabić, nawet nie będziesz wiedziała kiedy to się stanie!
- Nie krzycz - rozkazała swoim chłodnym głosem, który tym razem na mnie nie podziałał.
- Będę krzyczeć! Jesteś jedyną osobą, która mi została. Jedyną! Nie chcę znowu zostać sama! - nie wiedziałam kiedy, zaczęłam się tak unosić. Wiedziałam, jednak, że zaczynam być w tym momencie żałosna. Zachowuję się jak... zwykła dziewczyna i to nie pasowało mi ani trochę. Nie kontrastowało z moją naturą.
Kobieta wstała i chwyciła moją twarz w dłonie, przybierając troskliwy wyraz twarzy.
- Patrz na mnie - nakazała. Zrobiłam to o co prosiła - Nigdy więcej nie będziesz musiała być sama, rozumiesz? Zawsze przy tobie będę - mówiła stanowczym tonem. Powstrzymałam łzy. Nie mogłam stać się słaba i uległa. Jednak jej ton sprawił, że mimo iż nie powinnam, uwierzyłam w jej słowa.

*

- Co robisz? - w drzwiach nagle pojawiła się Katie. Nie była przestraszona, była nerwowo nastawiona do tego co ma się zaraz stać. Zaraz... Nie. Wieczorem na polanie, w świetle księżyca i...krwi. Bała się, ale dlaczego? Czuła wyrzuty sumienia, ale dlaczego? Przecież tego właśnie chciała. Chciała by Faith cierpiała tak samo, jak ona cierpiała tego feralnego dnia. Tego w którym się zaczęło. 
- Czekam na ciebie - powiedziała, odwracając się do blondynki i ukazując rząd białych zębów, ułożonych w uśmiech. Nie byle jaki, ale szyderczy uśmiech.
- O co chodzi? - dziewczyna weszła w głąb pokoju i niepewnie wędrowała wzrokiem za ruchami wampirzycy. W końcu jej spojrzenie spoczęło na czymś w dłoni brunetki, dopiero po chwili zorientowała się, że jest to sztylet. Podniosła przerażony wzrok na Katherine.
- Pamiętasz co ci mówiłam? - zapytała z uśmiechem, którego tak bardzo się bała - Ja muszę pozostać czysta, ale ty... - wręczyła jej ostrze. - Możesz wreszcie zemścić się na Faith za to co ci zrobiła. - odeszła od niej i wróciła do poprzednich zajęć. Blondynka zerknęła na broń, przymykając lekko powieki i biorąc jeden głęboki wdech, zaciskając dłoń na sztylecie. Czuła nierówności na rękojeści, ale nie przeszkadzało jej to. Po chwili otworzyła oczy, ale z iskrami wcześniej niewidocznej pewności siebie. Faith Woodhope zabiła jej rodzinę... Zasługuje na wieczne cierpienie.

*

Rebekah siedziała w kuchni, pijąc spokojnie kawę, kiedy do jej uszu doszedł krzyk, a raczej wołanie. Westchnęła zirytowana, kiedy zorientowała się, że osobą którą ją woła jest Elijah. Pokręciła głowa i odstawiła kubek, wchodząc do holu i patrząc na brata, który zdenerwowany zmierzał w jej stronę. 
- Elijah, co się stało? - spytała widząc jego stan. Poważnie spojrzał na siostrę.
- Widziałem go - powiedział, bezradnie opadając na fotel i patrząc przygnębiony przed siebie. Rebekah zmarszczyła brwi i podeszła bliżej patrząc ponaglająco na Pierwotnego. - Mikaela.
Rebekah wstrzymała oddech, po czym zaśmiała się. Przecież on nie żył! Jednak po chwili spojrzała na śmiertelnie poważną twarz wampira i przestała się śmiać, a usiadła naprzeciw niego.
- Klaus go zabił - wyszeptała zdumiona, a po chwili usłyszała huk. Do domu wszedł hybryda i spojrzał uśmiechnięty na rodzeństwo.
- Kogo zabiłem? - zapytał z uśmiechem, nalewając sobie bourbon i wypijając od razu połowę - Co to za grobowe miny? Powinniście się cieszyć! - zawołał radośnie, na co Bekah spojrzała na niego z drwiną. Mieli poważny problem, a on sobie najnormalniej w świecie żartował.
- Z czego? - warknęła blondynka.
- Davina Claire nie żyje - oznajmił uroczyście, na co Elijah podniósł głowę do góry.
- Co zrobiłeś? - spytał oburzony, a w jego głosie zabrzmiała nagana. Klaus zaśmiał się z niego, po czym opanowawszy się, odpowiedział.
- Nie ja, tylko przyjaciółeczka Marcela - odparł już mniej entuzjastycznie. Elijah potrafił popsuć mu humor, bardziej niż nikt inny. 
- Mam większy problem - powiedziała blondynka - Mikael żyje, Elijah go widział. - mylił się. Jednak Rebekah potrafi mu bardziej popsuć humor. Jego twarz zmieniła się na przerażenie, ale też wściekłość.
- Coś ty powiedziała? - warknął na nią, niebezpiecznie blisko do niej podchodząc i mierząc wzrokiem. Pierwotna nie zwracała na to uwagi. Nie było na to czasu, trzeba było działać.
- To co słyszałeś, Nick - powiedziała poważnie, nie siląc się ani na uprzejmy, ani na miły ton głosu. Była tak samo przestraszona faktem, że ich ojciec żył, ale uznała, że lepiej zachować spokój. Niekiedy może to ją uratować, bo przecież dlaczego miałaby panikować?  Duma jej na to nie pozwalała.
- Wredna suka - syknął nagle pod nosem, po czym spojrzał na rodzeństwo - Wiedziałem, że coś knuje - mówił do siebie. Po czym chwycił komórkę i wykręcił numer. Rebekah podniosła się szybko i zmierzyła go zawistnym spojrzeniem.
- Coś ty zrobił? - podniosła głos, już mając wyrwać mu słuchawkę, kiedy jakaś ręka ją zatrzymała. Zacisnęła zęby, zatrzymując się i patrząc na brata.
- Marcel, gdzie Faith? -warknął do słuchawki, reszty Rebekah nie chciała słuchać. Za to Elijah tak. Przysłuchiwał się całej rozmowie. Kiedy skończyli rozmawiać, Klaus ze złością nacisnął czerwoną słuchawkę i schował urządzenie do kieszeni, jak najszybciej kierując się do drzwi. Kiedy naciskał klamkę i otwierał drzwi, jego siostra zamknęła je z hukiem ręką. Patrzyła na niego wyczekująco, za to Elijah patrzył na to z daleka. Wolał nie ingerować w tą konwersację.
- Gdzie idziesz? - zapytała ozięble, nie spuszczając go z oczu. Pierwotny zmrużył oczy, ale posłusznie odpowiedział.
- Davina umarła przez zaklęcie - wyjaśnił niespokojnie - Faith je rzucała, być może Davina połączyła się jakoś z naszym ojcem, a jej śmierć go jakoś...sprowadziła z powrotem.
- Ale Faith nam pomagała - wtrącił się Elijah, na co Klaus prychnął.
- Właśnie. Może nie wiedziała o więzi? - zaproponowała Bekah, patrząc jak Klaus śmieje się pod nosem.
- Wiedziała - powiedział przekonany o swoim, ale blondynka nie dała za wygraną. Nawet jeśli jej nie lubiła, to nie da jej umrzeć.
- Jeśli ty zginiesz, Marcel z tobą - powiedziała Pierwotna, zwracając na siebie uwagę obu braci - Dlaczego miałaby tak ryzykować? - zapytała, na co hybryda, wlepił w nią wzrok.
- Może ją o to zapytajmy - zaproponował, wychodząc z domu.

*

- Dzwoniłam do Marcela, wie - powiadomiłam Bree, w pośpiechu chowając komórkę do kieszeni i dopijając krew. Staruszka w skupieniu obserwowała co robię, a ja nie zwracałam na to uwagi. Byłam wściekła, zdenerwowana. Wiedziałam, że tym razem nie mogę pozwolić sobie na żaden błąd. Katherine wysłała do mnie wiadomość, że ma Sarah, ale nie byłam pewna czy to prawda. W dodatku nie miałam pewności też czy ktoś nie może na tym ucierpieć. Bałam się, choć nie wiedziałam czego. Przecież to było zwykłe spotkanie. 
- Idę z tobą - zadeklarowała nagle, na co ja stanęłam i popatrzyłam na nią jak na jakąś wariatkę. Pokręciłam szybko głową, wywołując burzę włosów, po czym nerwowo je poprawiłam. 
- Nie - zaśmiałam się histerycznie. - Nie idziesz - spoważniałam, widząc jej minę.
- Idę - powtórzyła wstając i spoglądając na mnie. W jej wyrazie twarzy było coś, czego wcześniej nie zauważałam. Taki jakby błysk smutku czy zmęczenia, ale coś... Coś mówiło mi, że o czymś nie wiem. Jakby wiedziała coś, ale...
- Bree, nie - upierałam się, aż w końcu uległam. Nie mogłam jej rozkazywać. Bądź co bądź ona była ode mnie starsza, nie na odwrót. 

*

Bonnie siedziała na schodach, dopóki nie usłyszała dzwonku, oznaczającego nadejście lekcji. To była jej czwarta lekcja, więc przed nią jeszcze trzy wykłady i wróci spokojnie do domu. Wraz z pracą domową i marnym samopoczuciem. Ruszyła się wreszcie z miejsca i weszła do sali. Usiadła prawie na samej górze i wyciągnęła książki. Teraz miała historię, więc zakładała, że nie obędzie się bez podstawowych pytań. Na przykład: kiedy powstał Nowy Orlean, co o nim wiecie, kto założył Nowy Orlean? Dla tubylców nic prostszego, ale dla Bonnie? Dla Bonnie było to istne piekło, bo nic o tym mieście nie wiedziała. Kiedy wszytko wyciągnęła, poczuła, że ktoś przy niej usiadł, już miała go stamtąd wyrzucić, kiedy strach uwięził słowa w jej gardle.
- Jak tam, Bonnie? - zapytał z uśmiechem, na co Bennett chciała wstać, ale widząc jego spojrzenie ponownie usiadła na swoim miejscu. 
- Witajcie! - dobiegł ją głos profesora, który właśnie wszedł do sali. Nie było już powrotu, musiała zostać. Jednego nie rozumiała. Dlaczego pierwotny wampir, siedział własnie koło niej i słuchał wykładu?  - Jestem profesor James Grey i będę was uczył historii - przedstawił się, rysując kredą swoje imię i nazwisko na tablicy. Bonnie oderwała wzrok od chłopaka i zaczęła patrzeć się na mężczyznę. Miał na sobie prochowiec i krawat.
- Bywało gorzej - mruknęła cicho i skupiła całą swoją uwagę na nauczycielu, który dalej opowiadał o sobie.  Kiedy James skończył swój wykład, usiadł przy biurku i przez chwile obserwował swoich uczniów. Kiedy Bon odetchnęła z ulgą, po sali znowu rozniósł się głos profesora. 
- Żebyście się nie zanudzili na śmierć, zrobimy sobie mały teścik, co wy na to? - zaproponował, na co w klasie dało się od razu usłyszeć jęki i szmery. - Oczywiście nie będzie się to zaliczało do waszej oceny - powiedział z uśmiechem. Kilka dziewczyn z pierwszych ławek, zaczęło patrzeć maślanymi oczami na mężczyznę, na co Bennett mruknęła.
- Lizuski - powiedziała najciszej jak się dało, jednak Kol będąc AŻ tak blisko niej, wszystko słyszał. Uśmiechnął się zadziornie i uważnie słuchał nauczyciela, co było nie małym szokiem nawet dla Bonnie. 
- Więc tak. Pierwsze pytanie: Kiedy powstał Nowy Orlean? - wszyscy zaczęli wyciągać notesy. Mulatka zaczęła przepisywać pytanie w zeszycie, po czym zaczekała na kolejne. I kolejne, i kolejne, i kolejne... Było tego trochę. A dokładniej mniej niż spodziewał się Kol. 
- Już po mnie - szepnęła, chowając kartkę. 
- To będzie taki test sprawdzający waszą wiedzę. Zrobicie go w domu i wierzę, że obędzie się bez oszustw. - oznajmił. Bennett musiała przyznać, że był dość przystojny i dla niego była skłonna uczyć się z książek, a nie z internetu. Czego w końcu nie robi się dla przystojnego nauczyciela historii? No oprócz konieczności siedzenia z najniebezpieczniejszym wampirem w ławce.
Kiedy pan Grey, rozpoczął już normalny wykład, trzeba było uważnie słuchać by cokolwiek zrozumieć. Mulatka pominęła fakt, że koncentrację utrudniał jej Kol. Widać było, że mimo iż słuchał wykładowcy, wzrok miał wlepiony w dziewczynę.
- O czym rozmawiamy, panno... - zawiesił głos, wywołując jak się spodziewał Kol, Bonnie. Dziewczyna podniosła głowę i widząc wzrok wszystkich na niej, zorientowała się o kogo mowa.
- Bennett - dokończyła lekko speszona. Aż się w środku skręcała.
- Więc? O czym rozmawiamy? - powtórzył spokojnie pytanie.
- O najstarszej części Nowego Orleanu - odpowiedziała uspokajając się, ale w duchu modliła się by nie zadał tego jednego, konkretnego pytania.
- A jest nią...? - i masz. Na to nie znała odpowiedzi. Rozejrzała się dyskretnie po sali w poszukiwaniu pomocy, ale nikogo nie zauważyła.
- Francuska Dzielnica - odezwał się Mikaelson z uśmiechem. Pan Grey przeniósł na niego wzrok i uśmiechnął się z wdzięcznością. Oczywiście udawaną, bo w środku był zły.
- Dziękuję panno Bennett - zwrócił się do niego z sarkazmem, na co pokiwał głową.
- Nie ma za co - odparł i dopiero teraz cała klasa zaczęła się śmiać. Profesor zmierzył go morderczym spojrzeniem i wrócił do prowadzenia lekcji.
- Wracając do tematu...

*


  Na polane dotarłyśmy stosunkowo szybko. W końcu musiałam się zatrzymywać, bo Bree mogła by mi gdzieś w międzyczasie paść ze zmęczenia. To było dość nużące, ale wiedziałam, że kobieta robi to specjalnie. Nie miałam jednak pojęcia dlaczego? Rozmawiałyśmy, jakby to było ostatnie nasz spotkanie, ale nie było! Nie mogło być. Tak więc stałyśmy na polanie, kiedy ktoś mną nagle rzucił. Tak rzucił i to nie byle kto. Spojrzałam ze złością na Klausa, który stał przy staruszce, ale na moje szczęście, jakby nie zwracał na nią uwagi.
- To był twój plan? - spytała z wyrzutem Rebekah, stojąca nieopodal brata. Zmarszczyłam czoło i wstałam. Mój plan? A co ja tym razem zrobiłam?
- Nie rozumiem - pokręciłam głową. Blondynka spojrzała na mnie dziwnie, jakby wyczuwając, że nie kłamię, ale nie miała odwagi przerwać Niklausowi. Zresztą kto miał? Nie było wśród nich Elijah co było dla mnie niemałym szokiem. Myślałam, że słynne "Always an Forever" ma znaczenia dla całej trójki, a nie jak się okazuje tylko dla Rebekhi. Ale może Pierwotny miał po prostu inne plany i nie mógł przyjść?
- Mikael żyje, nie udawaj, że nic nie wiesz - warknął Klaus, podchodząc do mnie. Chwila zastanowienia i dotarło do mnie, że chodzi o ich ojca, który jak mniemam jest martwy. Teraz pytanie czy ja mam omamy czy oni?
Pokręciłam głową, na znak, że nie wiem o co chodzi.
- Zabiłaś Davine, czy jest możliwość, że była z nim połączona? - wtrąciła się Rebekah. Z chęcią zwróciłam swój wzrok na nią, byleby nie patrzeć na hybrydę, której z pewnością nienawidziłam bardziej. - Że kiedy ona umarła, Mikael ożył?
- Nie... - zaczęłam niepewnie, ale wtedy przypomniałam sobie o dodatkowej sile, jaką miała Claire, kiedy ją zabijałam. Jakiś opór z zewnątrz i faktycznie mogło to być zaklęcie, ale nie. Zaklęcie łączące tak nie działa, bo potrzebne jest do tego żywe ciało. - Mogła go wskrzesić wcześniej - wyjaśniłam pewnie.
- To dlaczego dopiero teraz go zobaczyliśmy? - spytał sprytnie Niklaus i znowu musiałam się zastanowić, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Żadna teoria. W chwili, kiedy miałam powiedzieć, że nie wiem, do odpowiedzi wyrwała się Bree.
- Zaklęcie blokady - wmówiła z przejęciem, patrząc w moją stronę. Rebekah podeszła bliżej. Teraz stała koło Klausa, który jak dla mnie trochę ochłonął. - Faith czy ta dziewczyna miała coś co emanowało magią? Miała przeklęty przedmiot? - spojrzałam po wszystkich i sięgnęłam pamięcią, do dnia kiedy u niej byłam. Zacisnęłam powieki i próbowałam odwzorować to spotkanie.

 ...- Witaj Davino - wymusiłam uśmiech, powstrzymując się od syku, czy warknięcia. Byłam zła. Nie zdecydowanie nie zła, ja byłam wściekła. Próbują mi uśmiercić... przyjaciółkę do cholery! Jeśli ja nic z tym nie zrobię, to nikt przede mną tego nie zrobi. Nie stracę kolejnych znajomych. Nie ma bata.
- Faith Woodhope, zawitała do mojego domu - powiedziała niby uprzejmie, niby bez sarkazmu, ale ja i tak wiedziałam, że nie jest szczęśliwa widząc mnie... 

Zmarszczyłam czoło, próbując przypomnieć sobie więcej szczegółów. Spojrzeć na coś, co przedtem przykuło moja uwagę.

...- Nie wiem o czym mówisz - udała głupią, stając. Mruknęłam coś pod nosem i przyparłam ją do ściany.
- Gadaj, albo ty też zginiesz - ostrzegłam. Otworzyła szerzej oczy i próbowała użyć swojej magi, jednak ja jej to uniemożliwiłam. Zablokowałam jej moce....

Próbowałam się jeszcze bardziej skupić. To nadal nie było to. Wzięłam głęboki wdech.

...Poprowadziła mnie do regału z książkami. Popchnęła go i gestem ręki pokazała bym weszła. Kilka zakurzonych półek, ale mnie obchodziła ta skrzynia. Podeszłam do niej i bez problemu otworzyłam.... 

Otworzyłam szeroko oczy i powtórzyłam  w myślach moment jej gestu ręki. Zatrzymałam wzrok na nadgarstku. No jasne, to dlatego spotkałam opór z jej strony, kiedy wymawiałam zaklęcie! Zwróciłam wzrok na Bree.
- Miała bransoletkę - oznajmiłam wreszcie.
- To było zaklęcie - zwróciła się do Klausa - Związała go z bransoletą zaklęciem. - powiedziała, na co Rebekah spojrzała na niego z wymownym "A nie mówiłam?"
- Jej śmierć... - podniósł na nią wzrok -...przerwała zaklęcie?- chciał się upewnić.
- Tak. Zaklęcie było przerywane za każdym razem, kiedy Davina ściągała bransoletkę. - powiedziała i wtedy stało się coś, czego nikt się nie spodziewał. Klaus i Rebekah zostali przez kogoś odepchnięci, a za nim ja zareagowałam, ktoś zaszedł od tyłu Bree. Dopiero kiedy było już po fakcie spostrzegłam kto jest twórcą tych zdarzeń. Przez całe to zamieszanie z Mikael'em, całkowicie zapomniałam, że miałam się tu z kimś spotkać. Ale to było za wiele... Za wiele. Nagle Marcel pojawił się jakby znikąd i stanął przy mnie, też nie wierzą w to co widzi. One wszystkich zaszokowały tym śmiałym czynem.

*
- To twoja ostatnia lekcja? - zapytał, kiedy Bonnie podeszła pod kolejną salę. Zmarszczyła brwi i spojrzała na pognieciony plan lekcji. 
- Nie... Jeszcze folklor - powiedziała w zamyśleniu. W tej chwili doszła do wniosku, że z Kol'em da się prowadzić dosyć normalną rozmowę, bez efektów specjalnych w postaci zabijania, grożenia i robienia sobie na złość. Zwykła rozmowa, którą prowadzi dwójka wrogów. Tak, w jej głowie brzmiało to lepiej.
- Dlaczego to robisz? - Bennett wywróciła oczami. Stary Kol wraca, czas wycofać myśli o tym, że z Pierwotnym wampirem da się rozmawiać. 
- Co? - zapytała, siadając na schodach i opierając się o ścianę. Odłożyła torbę na stopień koło siebie, a komórkę wyjęła i zaczęła się nią bawić. Byleby mieć czym zająć oczy. Nie chciała i nie miała ochoty patrzeć na kogoś kogo z całego serca nienawidzi. Teraz po części rozumiała Caroline, najwyraźniej Mikalesonowie mają to w genach. Nie potrafią zrozumieć aluzji, którą wysyłają im dziewczyny. No ale Klausa nie można winić, w końcu wszyscy już mówią, że ma obsesję na punkcie jej przyjaciółki, Care. Ale Kol po prostu uwielbiał ją denerwować, mimo iż w teorii się nie znają.
- Udajesz - powiedział dobitnie, kucając naprzeciwko niej. Caroline chciała by naprawił to, co zepsuł, ale dlaczego nie czuł się jakby robił to tylko dlatego, że mu kazała? Dlaczego czuł, że robi to dla niej, a nie ze względu na niemą groźbę ze strony Klausa? W końcu jeśli raniąc Bennett zrani Forbes, Niklaus wkroczy do akcji i Pierwotny znowu wyląduje na kolejne 100 lat w trumnie.
- Nie udaję - zaprzeczyła lakonicznie. Czy to możliwe, że ograniczała się tylko do jednego zdania dlatego, że rozmawiała z Kol'em? Nie chciała by się nią interesował, by siedział tu z nią i nachodził, kiedy próbuje znowu naprawić swoje życie od nowa. Chciała by dał jej spokój, by mogła przestać zaprzątać sobie nim głowy. Przecież miał rodzinę, na pewno znalazły by się też jakieś chętne dziewczyny, a wszyscy jego wrogowie myśleli, że nie żyje. Miał szanse na nowe życie, a cały czas przeszkadzał i niszczył nadzieje Bonnie, na JEJ nowy start. 
- Naprawdę? Więc skoro nie udajesz, powiedz prawdę - rozkazał po chwili, patrząc na nią przenikliwym wzrokiem. Obserwował każdy jej ruch, byleby nie przeoczyć znaku, który sugeruje, że mulatka kłamie. - Kim jest Sam i co wydarzyło się wczoraj? 
Bonnie przestała bawić się komórką, ale wlepiła w nią wzrok. To wina jej umysłu czy głosu Mikaelsona, że nagle chciała mu wszystko powiedzieć? Nie chciała by brał ją na litość, ale też wiedziała, że nie był przecież zdolny do okazania jej. Tak czy siak nie mogła mu powiedzieć kim był Sam, bo wtedy Kol go zabije i w to nie wątpiła. Dlaczego jednak nie chciała by Wichester zginął? Na to potrzebuje trochę czasu, za nim zdobędzie odpowiedź.
- Dlaczego chcesz wiedzieć? - zapytała, próbując z całych sił uniknąć odpowiedzi na pytania wampira. Kol spojrzał na nią z uwagą, jakby doszukując się czegoś, co choć trochę przybliży mu prawdę. Zastanawiał się co mogło tak zniszczyć czarownicę, że nie chce powiedzieć mu prawdy? Pomijając to, że są wrogami, oczywiście. Ale co skłoniło ją do ukrywania prawdy przed własnymi przyjaciółmi?
- Nie zmieniaj tematu - powiedział ostro, ale nie zrobiło to wrażenia na Bonnie. Miała już coś powiedzieć, kiedy zadzwonił dzwonek, który ostatecznie uratował ją od odpowiedzi. Wstała, chowając telefon do torby i wolno zaczęła iść w stronę klasy. Zapowiadała się długa lekcja w towarzystwie Kol'a. Ale był jedne plus. Można było od niego bez problemu ściągać i nie obawiać się złych odpowiedzi. W końcu jest jednym z tych co wiedzą o tym mieście wszystko.

*

Nabrałam łapczywe haust powietrza i otworzyłam ze zdziwienia usta, spoglądając jak z ust staruszki wypływa stróżka krwi. Spojrzałam na jej klatkę piersiową i zauważyłam dziurę w koszulce. Wielką czerwoną plamę, powiększającą się z każdym moim mrugnięciem. Nie... - pomyślałam bliska płaczu, ale było za późno. Ciało kobiety upadło bezdźwięcznie na trawę. Marcel stojący za mną spoglądał na to, chyba myśląc, że po prostu pozostawię ją, ale nie mogłam. Z oczu popłynęły mi po raz drugi w życiu strumieniami łzy, upadłam płacząc i unosząc głowę staruszki na kolana. Pokręciłam głową i nagryzłam nadgarstek przystawiając go do ust mojej przybranej babci, jednak ta nie reagowała. Nie piła, a wlewana w nią krew nie uleczała jej.
- Nie... - szepnęłam, ale było za późno. - Nie nie możesz być martwa. Bree, nie zostawiaj mnie! Bree, nie rób mi tego, proszę! - Marcel koło mnie ukucnął, a kobiety odpowiedzialne za to zdarzenia przyglądały się temu z niemałą przyjemnością, chociaż Katie, z mniej widoczną radością. Katherine stała i zaśmiała się szyderczo z mojego żałosnego zachowania. - Obudź się! - krzyczałam bezsilnie - Słyszysz nie wolno Ci mnie zostawiać! Nie wolno rozumiesz! Obiecałaś mi, ze mnie nie zostawisz! Że nie będę sama! - na polanie widziałam Pierwotnych - Obiecałaś... - Klaus, nawet on spojrzał na mnie z lekko widocznym bólem. Zauważył, że jego protegowany bezskutecznie próbuje mnie zabrać od ciała staruszki. Ten widok zabolał go najbardziej. Rebekah chciała do mnie podejść, ale Pierwotny zagrodził jej ręką przejście, dając do zrozumienia, że powinna zostać na miejscu. A przecież jeszcze przed chwilą to właśnie oni chcieli mnie zabić, bo myśleli, że za zabiciem Daviny stoi ukryty cel. Patrzyli ze zdziwieniem jak mój przyjaciel próbuje zabrać ode mnie ciało mojej opiekunki. Jedynej kobiety - zaraz po starcach, którzy mnie wychowali - która okazała mi serce, dobroć, miłość. Była dla mnie jak matka, która też mnie porzuciła. Nie pozwalałam mu na zabranie mnie od niej. - Nie! - krzyknęłam i rzuciłam się w wampirzym tempie na sobowtóra, który nie spodziewając się tego, nawet nie drgnął. Dwoje z rodzeństwa Pierwotnych zdążyli zobaczyć tylko żółte tęczówki i żyłki pod oczami. Marcel w ostatniej chwili złapał mnie w pasie, a wampirzyca korzystając z tego szybko zwiała. - Zabiję Cię! - krzyknęłam za nią - Zabiję... - powiedziałam już ciszej i zalałam się potokiem słonych łez - Zabiję... - nagle poczułam ten znajomy ból. Nie potrafiłam nic zrobić, ostatnia najbliższa mi osoba zginęła. Nie żyje. Zaczęłam się wyrywać, jakbym myślała, ze to pomoże uśmierzyć moje cierpienie.
 - Uspokój się - szepnął ciemnoskóry, ale ja nie potrafiłam. Nie mogłam przestać.
 - Nie mogę! Nie mogę! Niech to przestanie boleć! - krzyczałam będąc w jego objęciach - Proszę, niech przestanie! - wrzasnęłam i usiadłam na na trawie - To tak bardzo boli! - wymówiłam ochrypłym głosem, trzymając się Marcela. Ona nie żyję. Ona naprawdę umarła. Zostałam sama. Całkiem sama, nie mam już nikogo. 
Przed oczami zobaczyłam uśmiechniętą twarz babci i znowu zaczęłam płakać. Dosłownie dusiłam się płaczem, nie mogąc złapać porządnego łyka powietrza. Zamknęłam oczy i pozwoliłam sobie uwolnić cały ból, jaki we mnie drzemał. "Nigdy więcej nie będziesz musiała być sama. Zawsze przy tobie będę" Kolejna salwa cierpienia, ale większa niż wcześniejsza. Okłamała mnie. Zostawiła mnie. Jak wszyscy inni. Nikogo nie obchodzę.
- Faith... - przyjaciel, próbował mnie pocieszyć, ale nic nie mogło mi pomóc - Faith... Już wszytko okej.
- Nic nie jest, okej! - fuknęłam wyrywając mu się - Ona nie żyje. Ona umarła, porzuciła mnie - dałam nacisk na te dwa zdania - Nie mam nikogo. Wszyscy nie żyją!
- Faith, nie rób tego... - powiedział zbliżając się do mnie i chwytając za ramiona, jednak ja patrzyłam nieobecnym wzrokiem gdzie indziej. Już nie zwracałam uwagi na jego prośby. To było jedyne wyjście. Jedyne, bym przestała zawodzić się na najbliższych - Proszę cię,  nie rób tego. Nie wyłączaj tego. - prosił błagalnym tonem, ale było za późno. Odepchnęłam go, nie czując nic. Kompletna pustka. Resztką nienawiści spojrzałam na ostatnie miejsce, gdzie wcześniej stała morderczyni. Chciałam by cierpiała tak, jak ja. Chciałam zemsty i nic nie mogło mnie powstrzymać. Nic, bo wszystko straciłam. Moje oczy straciły blask. Pojawiła się obojętność, która dała mi ukojenie. Nic nie czułam. Było tylko jedno wielkie nic. Zrobiłam to. Wyłączyłam je. Wyłączyłam człowieczeństwo.


*

_________________________________

Pamiętacie jak prosiłam Was o wybranie liczby od 19 do 25? Cóż, chodziło mi o wyłączenie człowieczeństwa Faith. Cała moja rodzina zagłosowała ( nie wiedziała o co chodzi) na 25, ale ja lubię robić zawsze na odwrót. Po za tym pozostałam wierna Zuzie, po jeśli dobrze pamiętam, wybrałaś 21, tak?  Tak więc, Faith wyłączyła emocje, a Mikael  jest na wolności. Powiedzcie, spodziewaliście się, że Bree umrze? Ja szczerze nie wiem jak mogłam to zrobić. Jestem podła.
Okej, okej... Zrobiłam sobie gifa :D Rozpoznajecie o kogo chodzi?



czwartek, 20 listopada 2014

Rozdział Dwudziesty

Kiedy Marcel wrócił do swojej siedziby, ja jeszcze przez chwilę spacerowałam pustymi ścieżkami. Dzisiejszy dzień był, dniem wolnym od wszelkich imprez. Przynajmniej na zewnątrz, bo w środku wielu lokali na pewno ludzie balowali do białego rana. Z uśmiechem wpatrywałam się w ciemność, która mnie otaczała, przynajmniej dopóki na kogoś nie wpadłam. To znaczy, prawie, bo w ostatniej chwili zatrzymałam się i spojrzałam z wrogością na przybysza.
- Kogóż my tu mamy - zapytał, udając zdziwienie, po czym spojrzał na mnie z wymuszoną uprzejmością. Pewnie znowu zabiłam kogoś, kogo nie powinnam w ogóle tknąć.
- Mnie - odparłam odsuwając się od niego. Było w nim coś co przerażało nawet mnie - Czego chcesz? - zapytałam, niemalże warknięciem. Powinnam bardziej nad sobą panować, chwila minie a i on dowie się kim jestem.
- Może usiądziemy? - zaproponował uprzejmie, pokazując gestem ręki na ławkę obok mnie. Omiotłam ją tylko wzrokiem. Była stara, ale gustowna, prawie w moim stylu.
- Dziękuję, postoję - powiedziałam, zakładając ręce pod biustem. Klaus westchnął, ale usiadł na ławce i spojrzał na mnie, jakby na coś czekał. Cóż ja nie miałam do powiedzenia nic. Mikaelson próbował już zabić Marcela, raz nawet mnie i ja mam zacząć z nim jakąkolwiek formę rozmowy?
- Mam dla ciebie propozycję - oświadczył. Nadal zastanawiałam się, dlaczego nadal tam stoję. Mogłam przecież zniknąć w ułamku sekundy i mieć go z głowy.
- Nie przyjmę jej - powiedziałam z góry. Pierwotny wstał i stanął centralnie przede mną, wpatrując się w moją twarz. Po chwili na jego twarz wstąpił szatański uśmieszek.
- Przyjmiesz - stwierdził - Inaczej Marcel zginie.

*

Bonnie szła obok Pierwotnego nic nie mówiąc. Była pogrążona we własnych rozmyśleniach. Po części krążyły one wokół Sama, ale też Kol'a, który nie zamierzał rozpoczynać konwersacji. Przynajmniej tak pomyślała Bonnie, która nie mogła wyzbyć się uczucia, że chłopak cały czas się jej przygląda. Nie potrafiła jednak spojrzeć i upewnić się, czy jest tak w rzeczywistości. Szła z zwieszoną głową. Nawet jeśli to ukrywała to cieszyła się z tego, że ma przy sobie Mikaelson'a. Głównie dlatego, że gdyby nie on pewnie by już nie żyła. Sam był zdolny do zabicia kogoś, a nawet gorzej. Nie panował nad gniewem, którego skutki bardzo dobrze znała Bennett. Aż za dobrze. Postanowiła jednak, że za nic nie powie skąd go zna, Kol'owi.
Kol szedł bardziej z przodu i spoglądał co jakiś czas na mulatkę, nie mówiąc nawet słowa. Było już późno, widział jak dziewczyna otula się ramionami. Dopiero po jakimś czasie zorientował się, że jest za zimno by chodzić w krótkim rękawku. Z westchnięciem ściągnął swoją kurtkę i założył na ramiona czarownicy.
Dopiero wtedy dziewczyna wybudziła się z otępienia i ze zdezorientowaniem i zdziwieniem spojrzała na Pierwotnego.
- Co ty...? - zaczęła lekko oburzona, lecz musiała w duchu przyznać, że od razu zrobiło jej się cieplej.
- Tak, Bonnie? Chcesz coś dodać? - zapytał stając i uśmiechając się łobuzersko.
- Tak - powiedziała twardo - Dajesz mi kurtkę, choć dobrze wiesz, że to jest...
- Niezręczne? - zaśmiał się - Skądże. Na dworze jest zimno, a ja mam dzień dobroci - oznajmił, nie dając jej dokończyć. Zamknął ją na chwilę. Zaczęli znowu iść.
- Ty i dzień dobroci? - teraz ona wybuchła śmiechem - Prawie zabiłeś Sama, a teraz udajesz, że jesteś dobry - prychnęła. Kol uśmiechnął się do siebie, po czym spojrzał na Bonnie, która z wahaniem, ale założyła kurtkę chłopaka na siebie.
- Więc nazywa się Sam? - zapytał z aroganckim uśmiechem. Bennett otworzyła szerzej oczy, kiedy zorientowała się jak wpadła. Przecież on nie powinien się o tym dowiedzieć. - To mi wiele ułatwi - stwierdził.
- Nie zabijesz go - oznajmiła, na co Kol na nią spojrzał. Z uwagą zlustrował jej wyraz twarzy, zastanawiając się, dlaczego dziewczyna chce by go nie zabijać. Przecież Sam dobierał się do niej.
- To jakiś twój chłopak czy co? - spytał z kpiną, jednak powstrzymał się od złośliwych uwag, kiedy zobaczył jak Bennett odwraca głowę. Jej wcale nie było do śmiechu.
- Kiedyś - mruknęła niewyraźnie, ale wampir był koło niej na tyle, że ją usłyszał. Nie wiedział dlaczego, coś nie pozwalało mu jej krzywdzić. Za wszelką cenę, chciał się pozbyć tego "obowiązku", jednak ilekroć próbował się go wyzbyć, coś go hamowało. Byłby wdzięczny, gdyby to "coś" zniknęło z jego życia na zawsze.
- Zawsze masz tych swoich niby przyjaciół, nie? - zapytał w końcu. Bonnie spojrzała na niego spod łba.
- Nie udawaj, że cię to obchodzi - warknęła niemiło w jego stronę. Kol spojrzał przed siebie. Jemu nie zależało. Nigdy w życiu. Jeśli ona tak myśli, najwidoczniej jest wielkim błędzie.
- Nie obchodzi, Bennett - syknął - Ale gdyby cię zabił, świat stałby się nudny. Więc które z tych idiotów go zna? Błagam, nie mów, że ta Blondie.
Dziewczyna pokręciła głową. Nie miała bladego pojęcia, dlaczego Pierwotny miał się tym interesować, ale uznała, że jeśli mu powie, ten jej odpuści. Zaczęła myśleć nad tym, kto z jej przyjaciół wie o Samie, jednak zdała sobie sprawę, że żaden z nich. Zdziwiła się nawet przed sobą.
- Nikt - wyszeptała i zdała sobie sprawę, że została w tym całkiem sama. Co zrobi, jeśli Winchester wróci? Użycie magi byłoby zbyt niebezpieczne.
Pierwotny spojrzał na nią.
- Nikt? Żaden z nich? - dopytywał.
- Żaden - ucięła - Kol, przestań mnie wypytywać! - warknęła.
- Jestem ciekaw, co na to powie Blondie - uśmiechnął się złośliwie. Kiedy tylko zobaczyła to wiedźma od razu, wzięła głęboki wdech. Zacisnęła dłonie na kurtce, wdychając jej zapach.
- Nie zrobisz tego - stwierdziła z obawą. Kol spojrzał na nią, przy okazji uśmiechając się do niej.
- Chcesz się przekonać? - spytał. Bonnie zacisnęła zęby. Gorączkowo myślała nad tym co teraz zrobić. Żałowała, że nie mogła go w jakikolwiek sposób zranić. Tak cieleśnie i boleśnie. W końcu zdała sobie sprawę z tego, że stoją przy jakimś drzewie.
- Nie zrobisz mi tego, prawda?
- Jeśli powiesz mi skąd go znasz, to nad tym pomyślę - uniósł do góry kąciki ust. Bennett myślała szybko jak go oszukać, przecież nie powie mu prawdy o tym, co Sam jej zrobił. Jeszcze nie zgłupiała by zwierzać się wrogowi ze swoich tajemnic. Jakby to wyglądało, gdyby powiedziała jemu - wrogowi a przyjaciołom nawet słówka by nie pisnęła? Nie za fajnie.
- Był moim chłopakiem - doszli wreszcie pod akademik dziewcząt. Bennett nie zamierzała mu zdradzać niczego innego z jej życia intymnego.
- Dlaczego zerwaliście? - spytał.
- Nie twój interes - syknęła. Zaraz potem dociśnięta była przez Kol'a do ściany. Oddech zaczął jej szaleć, ale zwaliła winę na strach, jaki panował teraz w jej ciele. Mimo to nie dorównywał do tego, kiedy do ściany przygniatał ją Sam, a nie Pierwotny.
W końcu odważyła się podnieść na niego oczy. Jego przenikliwy wzrok prześwietlał ją, co nie ułatwiało jej sprawy. Przełknęła ślinę i z wahaniem, spuszczając wzrok, odpowiedziała.
- Zranił mnie - wyszeptała niemal bezgłośnie.
- Jak? - dopytywał.
- Kol, proszę - jej głos się załamał, a uścisk chłopaka zelżał - Ja nie chcę do tego wracać - wyszeptała błagalnie. Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, po czym Bonnie słysząc jedno zdanie i świst, podniosła głowę. Po chwili stania w miejscu, wbiegła do budynku, a w głowie nadal huczało jej jedno zdanie. "I tak się dowiem"

*

Stałam przed nim z kamiennym wyrazem wyrazem twarzy, ale w środku gotowałam się ze złości. On śmiał mi grozić? Jeszcze mało tego - grozić, że zabije Marcela? Ha! Prędzej umrę niż na to pozwolę. Może i był jakimś tam Pierwotnym, ale to nie daje mu jakiś specjalnych przywilejów.
- Śmiesz mi w ogóle grozić? - spytałam, mrużąc powieki, zaciskając mocniej dłonie na ramionach, złożonych pod biustem i przypatrując się z pogardą Klausowi.
- Nie wiem, kochana. - odparł z diabolicznym uśmiechem - Grożę? - zapytał niewinnie. Zacisnęłam zęby. Zamierzał mnie przekonać swoim słynnym "kochana"? Cóż z przykrością stwierdzam, że na mnie to nie działa. Nie jestem jego kochanką! Ba! Ja nawet chciałam go zabić. 
- Klaus, daruj sobie - prychnęłam, na co on spojrzał na mnie z uwagą - Nie zabijesz go - stwierdziłam pewnym głosem. Uśmiechnął się niewinnie, odsuwając o krok i rozkładając ręce.
- Jesteś pewna? - zapytał, czym faktycznie wywołał u mnie wątpliwości. Przecież to Klaus, zabija każdego, a jakiś tam Marcel nie jest dla niego wyjątkiem. Dlaczego miałby być? Przecież Pierwotny jest nieobliczalny, nie można tylko machnąć na niego ręką. 
- Klaus, zabiję cię, jeśli skrzywdzisz Marcela - oświadczyłam. Mikaelson się zaśmiał, ale naprawdę strasznie, jak na niego. Ciarki po plecach aż przechodzą.
- Jestem pierwotną hybrydą. Nie można mnie zabić - pokręciłam lekko głową. Ja na wszystko znajdę sposób. - Nie jesteś ani trochę zainteresowana tym co chcę ci powiedzieć? - spytał. 
- Słucham - poddałam się. Choć niechętnie to robię, to lepiej znać plany wrogów. Musiałam dowiedzieć się co planuje zrobić i komu ewentualnie zagraża. Najlepiej by było gdybym się go pozbyła od razu, niestety najpierw musiałabym wykombinować kołek.
- Dowiedziałem się od jednej wiedźmy, że planują mnie zabić - zaczął spokojnie, a ja nawet mu nie przerwałam, kiedy dowiedziałam się o spiskowaniu za placami Marcela. - Jedna z nich, współpracuje z potężną czarownicą.
- Zakładam, że powinno mnie to obchodzić - zgadałam. Klaus spojrzał na mnie z politowaniem i miał coś od siebie dorzucić, ale się powstrzymał i kontynuował.
- Davina Claire jest niebezpieczna...
- Davina? - zapytałam. Tym razem byłam zbita z tropu. Co Dav chciała zrobić Klaus'owi? Przecież jeśli on zginie, Marcel też, a ona jest z nim związana. Może udaję, że on jej już nie obchodzi, ale przecież nie można wyzbyć się najbliższej osoby z serca tak łatwo. Nawet ja mam z tym czasami problem, a co dopiero szesnastoletnia czarownica! 
- Znasz ją? - zdziwił się.
- Tak. Marcel mi o niej wspominał, ale dlaczego ona chce cie zabić? Przecież jeśli ty zginiesz...
- Marcel też - dokończył. Coraz bardziej mi się to nie podobało. Nagle dogaduję się z człowiekiem, który próbował mnie zabić? To jest chore, a teraz mam mu pomagać, bo nagle się zrozumieliśmy? Przecież to nie wchodzi w grę. Jak on to sobie wyobraża? Że nagle staniemy się przyjaciółmi, bo połączy nas wspólny cel?  - Dlatego potrzebuję ciebie - wyjaśnił.
- Do czego mnie potrzebujesz? - zapytałam. Ok, Davina jest potężną wiedźmą, bo przeszła przez żniwa, ale czy nie da się jej zabić z zaskoczenia? Ktoś taki jak Klaus, pierwotny nie powinien mieć z tym szczególnego problemu.
- Z tego co opowiadała mi Rebekah, jesteś czarownicą - wytłumaczył powoli, jakby myślał, że jestem na tyle tępa, że go nie zrozumiem - Tak samo potężną, co Davina i jej wspólniczka.
- Kim jest ta druga? - zapytałam rzeczowo.
- Nie wiem, ale z tego co mi mówiono, możliwe, że moja matka - powiedział, przypatrując się mojej reakcji. Byłam teraz jakaś nieobecna. Przecież ją zabiłam.
- Ale ona nie żyje - argumentowałam, na co Pierwotny się zaśmiał.
- Cóż, Esther zawsze będzie chciała zabić swoje dzieci, a Druga Strona nie jest dla niej problemem - przypomniał ponuro. 
- Nienawidzę cię, ale Marcel jest dla mnie ważny - powiedziałam poważnie, odkładając zawiść na bok - Nie pozwolę by Davina cię zabiła, tym bardziej, że jej też nie lubię. 
- Podoba mi się twój tok myślenia - uśmiechnął się diabolicznie.
- Nie tobie jednemu - odparłam, pochylając głowę.

*

- Bonnie, to ty?! - zawołała z kuchni Caroline, kiedy usłyszała trzask drzwi i szybki oddech. Mulatka szybko weszła do salonu, po czym zaczęła siłować się z kluczem. Wreszcie kiedy drżącymi dłońmi udało jej się zamknąć zamek, odwróciła się w chwili, gdy blondynka wyszła z pomieszczenia. Spojrzała na przyjaciółkę zdziwiona. Po policzkach Bennett spływały łzy. - Co się stało? Bonnie! - krzyknęła, kiedy dziewczyna czmychnęła jak najszybciej do sypialni. Nie zdążyła podbiec, a drzwi został zakluczone.
- Nic! - odkrzyknęła, jednak głos trząsł jej się od nadmiaru emocji. Nie dość, że nie mogła przestać płakać, to nie mogła pozbyć się tego okropnego uczucia, które towarzyszyło jej od czasu, kiedy spotkała Sama.
- Bonnie, otwórz! - powiedziała rozpaczliwie, bębniąc w drzwi i nasłuchując. Jedyne co mogła dosłyszeć to niemiarowy oddech czarownicy i ciche łkanie.
- Odejdź - wyszeptała, ale była pewna, że ją usłyszy - Zostawcie mnie wszyscy, ty, Kol... - rozpłakała się na dobre. Była na siebie zła, że jest taka słaba. Nie! Ona była zła na Kol'a.
Forbes przestała swojej czynności i zmarszczyła brwi.
Kol? - zapytała się w myślach i ostrożnie wycofała do swojej sypialni. Usiadła zamyślona na łóżku i spojrzała na zegar. Była pierwsza. Nie mogła więc zadzwonić. Westchnęła i postanowiła, że choćby miała osobiście pójść do rezydencji Mikaelsonów to dowie się prawdy. Nawet jeśli oznaczało to spotkanie z Klausem...

*
*Następny dzień*

- Klaus, nękasz mnie telefonami... - zaczęłam, trzymając telefon ramieniem i szukając czegoś w szufladzie -...i łudzisz się,  że tym sposobem dowiesz się jaki mam plan? - sapnęłam i finalnie wyjęłam wielką księgę z pentagramem na okładce. Położyłam ją z hukiem na stół i otworzyłam.
- Wystarczy popatrzeć na to co robisz - odezwał się głos za mną, a ja jak strzała wyprostowałam się natychmiast i spojrzałam na oprawce mojego chwilowego strachu. Zdenerwowana odłożyłam komórkę i zmierzyłam go wzrokiem. - Witaj kochana - przywitał się, podchodząc i spoglądając na pożółknięte stronice.
- Nie nazywaj mnie tak - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
- Nie denerwuj się tak i tak nic mi nie zrobisz - prychnął, przewracając kartki i traktując mnie jak dziecko.
- Zrobię - uśmiechnęłam się sztucznie i spojrzałam na jego uśmiech. Zamknął od razu buzię i nic nie odpowiedział, zupełnie jakby mu odebrało dobrych argumentów. Pokręciłam ze zirytowaniem głową, po czym wyrwałam mu z rąk księgę.
- Od kiedy się znacie? - zapytał niespodziewanie. Od razu wiedziałam o kogo chodzi. Popatrzyłam na niego ukradkiem.
- O bardzo dawna - odparłam krótko, nie odwracając wzroku od lektury i jakoś próbując zignorować jego spojrzenie.
- Czyli wiecie od sobie wszystko? - spytał ponownie, a ja jak na rozkaz zatrzasnęłam książkę i spojrzałam na jego zwycięski uśmieszek. Wiedziałam od razu, że wypróbowywał moje siły. Taki test czy jestem odporna psychicznie.
- Przeszedłeś tu studiować moje życie prywatne? - zapytałam zła.
- Skądże - zaprzeczył od razu - Chcę znać plan, którego jak się okazuje nie masz! - podniósł głos na co stanęłam aż za blisko niego.
- Prosiłeś mnie o pomoc, szantażowałeś, ale oczekujesz, że będę ci posłuszna? - zaśmiałam się szyderczo - Nie znasz mnie kolego, więc pozwól, że przybliżę ci mój tok myślenia, dobrze? - warknęłam i patrzyłam jak patrzy na mnie z kamienną miną. Nawet teraz nie mogłam go rozszyfrować. Raz jest wesoły, drugi raz wściekły.
- Nie lubię cię, ale pomagam bo Marcel jest moim przyjacielem. Doceń to. Mogłam po prostu znieść twoją linię na kogoś z twojego rodzeństwa i pozwolić Davinie cię zabić. - syknęłam i nieoczekiwanie, coś zaskoczyło w głowie Mikaelsona.
- Właśnie - wyszeptał zaskoczony.
- Co? - podniosłam głos zdezorientowana.
- Nie martwi się o Marcela, bo chcę przenieść moją linię krwi - wyjaśnił, na co ja od razu spojrzałam na niego zdumiona. To by miało sens. Jeśli uratuje jego linię, nie musi się o nic więcej martwić. Co za wredna, cwana małpa!
- Suka - syknęłam pod nosem i wróciłam do wertowania książki, tym razem wiedząc czego szukam.

*

- Bonnie, musisz kiedyś wyjść! - zawołała Caroline zrozpaczona. Nawet jeśli chciała jej pomóc, nie mogła, gdyż nie wiedziała co się stało. Oczywiście mogła zrobić to siłą, rozkazać, ale ona taka nie była. Westchnęła, słysząc tylko głuchą ciszę. Wzięła z komody klucze, a komórkę wsadziła do kieszeni. 
Szybko skierowała się do drzwi i wyszła. Zeszła szybkim krokiem ze schodów i jak najszybciej wmaszerowała na parking. Wczoraj wszystko sobie przemyślała i postanowiła, że pojedzie do Kol'a. Mimo wszystko musiała chociaż spróbować dowiedzieć się czegoś o wczorajszym spotkaniu jego i Bennett. Nawet jeśli nienawidziła jego i jego rodzin, nic nie było wstanie powstrzymać jej przed przybyciem pod willę rodzeństwa. Dotarła do niej i pierwsze co zrobiła, będąc pod drzwiami to kulturalne zapukanie w drzwi. Kilka stuknięć wystarczyło.
- Caroline? - drzwi otworzył Elijah, przyglądając się jej badawczo i patrząc uważnie na jej twarz. Była zła i dopiero teraz ta wściekłość był dostrzegalna w oczach, które buchały iskierkami.
- Przyszłam do twojego brata, zastałam go? - zapytała, ale jakby ozięble. Nie chciała zachowywać się tak w stosunku do Pierwotnego, którego jako jedynego z całej rodziny lubiła. Niestety nie panowała nad tym.
- Niklaus wyszedł... - zaczął, ale blondynka natychmiast mu przerwała.
- Nie on. Kol - syknęła, wychylając się. Bez pozwolenia gospodarza weszła do rezydencji i ku jej zdumieniu zastała jego i...Rebekhę. Przeklęła się, że w ogóle tu weszła, ale zachowała pozory. Przecież obiecała Stefanowi, że jej odpuści i chociaż spróbuje być miła.
- Witaj Caroline - powiedziała Bekah z przekąsem, nie podnosząc wzroku znad książki. Kol zaśmiał się pod nosem, ale nie mógł oderwać wzroku od przybyłej. Zastanawiał się po co tu przyszła? Może w końcu uległa Klausowi i razem stworzą swoją bajeczkę o pięknej i bestii?
Jednak coś mu się nie  zgadzało. Pewnie ta aura anioła śmierci i gniew w oczach...
- Coś ty jej zrobił? - warknęła i pozwoliła sobie na uwolnienie furii i wyżycie się na najmłodszym z Mikaelsonów. Chłopak zdziwił się jej pytaniem, jednocześnie nie wiedząc o kogo jej chodzi. Jego siostra co jakiś czas ukradkiem na nich zerkała.
- Możesz jaśniej? - spytał spokojnie. Po chwili odzyskując humor, uśmiechnął się drwiąco. To jeszcze bardziej zdenerwowało dziewczynę.
- Byłeś wczoraj z Bonnie - zaczęła przez zaciśnięte zęby, podchodząc bliżej ale stwierdziła, że lepiej byłoby zachować dystans, więc zatrzymała się. - Zdajesz sobie sprawę w jakim stanie weszła do mieszkania? - zapytała, mierząc go sądnym spojrzeniem.
- Zdaję sobie sprawę z tego, że jednak nie jesteś z Klausem - odezwał się złośliwie. Forbes nie wytrzymała i w jednej chwili rzuciła nim o ścianę. Z powodu zaskoczenia Kol nie zdołał się uchronić przed silnym uderzeniem o ścianę. Dziwne było to, że jego siostra nie zareagowała, a zaśmiała się. Pierwotny zerknął na nią od razu piorunując spojrzeniem.
- Gadaj, co się stało. - wycedziła.
- Nic szczególnego, Blondie - w jednej chwili Care została przyciśnięta przez niego do ściany. Nie nacieszył się jednak widokiem, ledwo łapiącej powietrze Caroline, gdyż do pomieszczenia wmaszerował Elijah.
- Kol, puść ją - powiedział tak stanowczo, że chłopak niechętnie zostawił ją w spokoju. - Caroline, co się stało? - zwrócił się do dziewczyny. Blondynka powoli przeniosła na niego wzrok, otrzepując ubrania.
- Bonnie wróciła wczoraj do domu - powiedziała mu - ale cała roztrzęsiona... To wszystko jego wina! - krzyknęła w jego stronę. Najstarszy Pierwotny spojrzał na swojego brata z naganą, a na Care ze współczuciem.
- Skąd możesz wiedzieć, że to przeze mnie? - zapytał nadal zły na wampirzyce, Kol. Blondynka spiorunowała go i gdyby nie obecność Elijah'y który stał i patrzył na nią ponaglająco i Rebekhi, która dyskretnie śmiała się z ich rozmowy, rzuciłaby się z pewnością na chłopaka i rozszarpała.
- Bonnie zamknęła się w pokoju i nie wychodzi - warknęła do chłopaka.
- Może to nie moja wina? - zasugerował.
- Nie twoja? - zaśmiała się trochę histerycznie - To ty z nią byłeś, ty z nią rozmawiałeś, ty ją skrzywdziłeś... Zresztą to o tobie wspomniała za nim w ogóle się rozsypała - oskarżyła. Kol pokręcił głową i westchnął, po czym zaśmiał się.
- Niech sama ci powie - powiedział beztrosko - Po za tym, co ma mnie ona obchodzić? - prychnął. Nerwy puściły Caroline i w jednej chwili, przycisnęła go do ściany i walnęła z kolana w brzuch.
- Powinna cię obchodzić. - warknęła i nie słuchała jego jęku - Wiesz co? Ona mimo, że cię nienawidzi to ani razu cie nie skrzywdziła. Jeśli przez ciebie będzie cierpiała, uwierz kupię ci bilet w jedną stronę w zaświaty, rozumiesz?
Elijah spojrzał wyczekująco na swojego młodszego brata, który z bólem spojrzał na dziewczynę.
- Co ja mam do tego? - zapytał, ale gdzieś w  głębi wiedział, że los mulatki nie jest mu obojętny.
- Napraw to - rozkazała, po czym zniknęła. Elijah podszedł do niego i pomógł mu wstać, za to jego siostra wybuchła śmiechem. Pierwotny spiorunował ją wzrokiem, a brunet spojrzał z irytacją.
- No, no, no. Kol nie wiedziałam, że doprowadzasz do takiego stanu - klasnęła w dłonie. - Brawo!
- Zamknij się, Bekah - warknął.

*

 Spojrzałam na stronę, po czym na malunki na podłodze. Dorysowałam tylko jedne znak i chwyciłam księgę w ręce. W czasie tych czynności Niklaus cały czas mnie obserwował. Nie bardzo zwracałam na niego uwagę, był bowiem jakiś nieobecny i dopiero kiedy zaczęłam wypowiadać zaklęcie, ożywił się.
- Co robisz? - ze zirytowaniem przerwałam odczytywanie zaklęcia.
- Ratuję twoje życie - oznajmiłam spokojnie. Przymknęłam na chwilę oczy. Najwyraźniej Davina odczuła, że próbuję ją uśmiercić, bo stawiała opór. A raczej jej umysł stawiał coraz to więcej murów, które boleśnie wdarły się mi do głowy.
- Jak? - dopytywał.
- Zabiję Davinę Claire - powiedziałam wznawiając opór. Nawet nie wiedziałam ile tak stałam, kiedy linie, które namalowałam zaczęły płonąć. Zaczarowany płomień raził w oczy, ale mimo to nadal wypowiadałam formułkę. Musiałam ją zabić. Dla Marcela. Ból nasilał się a ja zrozumiałam dlaczego. Próbowałam zachwiać równowagę.

*

 Nastolatka nagle chwyciła się za mostek, próbując złapać oddech. Nagle jej płuca zapomniały jak się oddycha. Upadła i ze zdziwieniem stwierdziła, że coś jakby ją dusi. Jakby jakieś macki oplatały jej ciało, a ona nie mogła się wydostać. Jęknęła z bólu i zamknęła oczy. Przed oczami ukazała jej się czarna postać. Kobieta z niebieskim pasemkiem włosów, stojąca po środku jakiś symboli. Po krótkiej chwili dostrzegła też mężczyznę. Klaus, jego rozpoznała od razu. Na jej twarzy wystąpił grymas bólu, chwyciła się za brzuch i poczuła jak coś dopływa do jej gardła. Odkaszlnęła i to co zobaczyła zmroziło jej krew w żyłach. Krew. Pokręciła głową z przerażeniem i spróbowała wstać, jednak nie mogła. Upadła i syknęła. 
Nie mogła oddychać, wstać ani się poruszyć. Najgorsze było to, że wiedziała co się dzieje. Umierała i nie mogła nic tym zrobić. Bala się, ale nie o swoje życie. 
Zaczęła się krztusić jeszcze bardziej, aż w końcu upadła, tym razem martwa. 
Nagle po mieszkaniu rozniósł się trzask, a zza korytarza wyłoniła się postać mężczyzny. Uśmiechnął się widząc, że wiedźma która go więziła nie żyje, a magia z jej bransolety straciła swoje znaczenie. Wystawił jedną nogę za próg i powoli ze skrzypnięciem podłogi wyszedł z jej pokoju. 

*

- Już - wyszeptałam zaskoczona, odkładając księgę. Przyjrzałam się Klausowi, po czym zerknęłam na okno. Zaczęło padać. Ale jak to? Padać o 10? Współczuję tym, co idą na zajęcia w szkole. 
- Jesteś pewna? - zapytał, podchodząc do mnie. Spojrzałam na niego, po czym na symbole na podłodze. Pokiwałam twierdząco głową.
- Tak.. - powiedziałam z wahaniem - Nie uważasz, że poszło za łatwo? - spytałam. Klaus przytaknął i w skupieniu przyglądał mi się. Wiedział, że coś poszło nie tak, mimo iż Davina nie żyje. Coś mu nie pasowało. 
- Za łatwo - przyznał zdenerwowany z nie wiadomego mi powodu.

*

Obserwatorzy