piątek, 13 listopada 2015

Rozdział Trzydziesty Pierwszy

Nadszedł pierwszy grudnia, wszystko było białe. Bonnie siedziała z kubkiem kakao w ręce, ubrana w gruby sweter i stare jeansy, czytając stary romans, który znalazła w rzeczach przyjaciółki. Od czasów śmierci Eleny popadła w coś na wzór rutyny, która jako tako ją nudziła. Próbowała się od niej uwolnić, ale czuła się jak w jakimś transie, nie mogąc się wybudzić. Za każdym razem, kiedy chciała o czymś pogadać, jej myśli natychmiast wracały do dnia, kiedy obudziła się w pokoju Kol'a, kiedy szukała w nim pocieszenia, więc się zamykała. I tak w kółko. Nie zauważyła nawet kiedy Caroline skończyła dekorować ich mieszkanie, ani tego, że ktoś wszedł do salonu. Nie podnosząc oczu, bo wyczuła znajomą aurę, upiła kolejny łyk czekolady z kubka.
- Hej, co porabiasz? - zapytała Aurora, siadając koło niej na kanapie. Czarownica uniosła brew, ale nadal na nią nie spojrzała, tylko głosem pełnym melancholii, odpowiedziała:
- Czytam.
Panna Salvatore, która poznała swojego ojca, miesiąc temu, może dwa, nie pamiętała już dokładnie, była bardzo podekscytowana nadchodzącymi świętami. Miała w końcu poznać swojego wujka - Damon'a Salvatore, który zaginął gdzieś na drugim krańcu świata po incydencie z Mikael'em. 
- To przestaniesz - oznajmiła stanowczo, co wywołało westchnięcie o mulatki - Idziemy z moim tatą i Rebekhą i Kol'em i Klaus'em i Caroline do galerii kupić prezenty na Boże Narodzenie.
- Miłej zabawy - odparła, przewracając następną stronę książki. Jej obojętność sprawiła, że Aurora posmutniała. Nie wiedziała co zrobić, żeby rozchmurzyć koleżankę, a traktowała ją już jak rodzinę. Wstała z wahaniem i razem z blondynką, która przysłuchiwała się całej rozmowie wyszła, wiedząc, że i tak nic nie zdziała. Bonnie Bennett potrzebowała teraz przestrzeni dla siebie.

*
Razem z James'em siedzieliśmy w środku mojego domu, oczywiście najpierw musieliśmy go z Sarą dokładnie wysprzątać. Znowu jednak, miałam w głowie to przeczucie, że coś złego się jeszcze zdarzy. Nie wiedziałam tylko co i to mnie dobijało. Już wolałabym mieć to za sobą. Nasz plan był prosty: Dotrzeć do ich kwatery głównej, dorwać pustynnego wilka i go zabić. Jedynym minusem tego było to, że nie wiedziałam czy jeszcze wrócę. Nie za fajnie jest umrzeć przed świętami, bo nikt na pewno nie chciałby takiego prezentu, prawda? W każdym razie, razem z moim wujem postanowiliśmy, że sama do nich pójdę. Nie chciałam kolejnej osoby martwej przeze mnie, a na to by się zanosiło gdybym zgodziła się na jego plan. Po kilku kłótniach i wielu logicznych argumentach zgodził się ze mną i pokazał plan budynku, który wyglądał szczerze mówiąc na pierwszy rzut oka jak świątynia. Nie oceniałam jednak, bo każdy ma przecież inny gust. 
Spojrzałam ostatni raz na moją na nowo odnalezioną rodzinę, czując dziwny skurcz w sercu. Teraz to ja musiałam ich zostawić. Nie powiedziałam nawet Marcel'owi gdzie się wybieram. On nadal myśli, że nadrabiam czas z Linlie i James'em. Co do mojej ciotki, to trzymaliśmy ją w niewiedzy. Nie ufaliśmy jej, nie po tym co się stało. Bolało mnie widzenie jak bardzo, Woodhope z tym walczy. Pragnie jej wybaczyć, ale nie może. 
Złapałam stary wojskowy plecak i przerzuciłam przez ramię i stanęłam, czując na sobie czyiś wzrok. Kiedy podniosłam spojrzenie na intruza, stanęłam oko w oko z Nathan'em. 
- Czego? - zapytałam zimno, widząc jego twardy i zimny wzrok. Jego błękitne tęczówki niemal raziły, tak bardzo intensywny był teraz ich kolor. Nie odpowiedział, ale jego wzrok na chwilę zmienił swój kierunek i spojrzał na Sarah. Wywróciłam oczami.
- Idę z tobą - oznajmił tonem, który mówił, żebym zostawiła ten temat i po prostu mu zaufała. Nie mogłam. Parsknęłam i pokręciłam głową.
- Nie, nie idziesz - oświadczyłam twardo - Przestań udawać, że ci zależy na tym czy wrócę żywa czy nie, to na mnie nie działa! - warknęłam na niego i od razu tego żałowałam. Patrzyłam jak jego maska momentalnie - jakby ją ktoś zdarł - opada. Zamiast obojętności zobaczyłam wściekłość. Był wściekły na mnie? Niby dlaczego, co ja takiego zrobiłam?
- Nie puszczę cię samej, do cholery! - zrobił krok w moją stronę, niemal krzycząc, sprawiając, że się odsunęłam. Dlaczego nagle stał się taki emocjonalny?
- On ma racje, nie możesz iść sama - odezwała się Sarah, patrząc na niego z założonymi rękoma - On zna tą świątynie lepiej od ciebie i wzbudzi to mniej podejrzeń, jeśli wejdzie do niej z tobą.
- Zgadzam się z panienką Hale - wtrącił się James, stojąc koło mojej przyjaciółki.
Zmierzyłam ich obu gniewnym wzrokiem, po czym powróciłam do Nathan'a, który stał jak kamień, złość namalowana na jego twarzy biła na kilometr. Odwróciłam na chwilę wzrok, po czym z premedytacją przeszłam za niego, szturchając go specjalnie w ramie.
- Jeden znak, że zamierzasz mnie zdradzić sprawi, że zginiesz za nim w ogóle cokolwiek zrobisz - wysyczałam i czułam na moich plecach jego wzrok, jednak za mną podążył. Zostawiłam Sarah razem z James'em wiedząc, że będzie z nim bezpieczna. Przynajmniej na razie.

*

Katherine nie chciała czuć się słaba. Zawsze zgrywała silną, niezależną i całkowicie obojętną na wszystko wampirzycę, która potrafiła umknąć najgorszej śmierci. Byłą zdolna do wielu rzeczy, nawet jeśli ktoś w to wątpił to nawet potrafiła kochać. Jeśli już się zakocha to na zawsze i nie ma siły, która by sprawiła, że stanie się inaczej. To było jej słabością. Miłość. W jakiś sposób nawet kiedy starała się jej unikać, ta nadal ją znajdowała i przynajmniej w małym stopniu zmieniała jej nastawienie do innych. Tak samo stało się z wielki temu, kiedy była człowiekiem, a dokładniej w 1490 roku. To było wspomnienie, które jakby wypaliło się w jej umyśle.
Teraz miała ochotę...chciała przestać udawać. Chciała nareszcie sięgnąć po szczęście, które cały czas było przed nią. I nie zdawała sobie z tego sprawy, dopóki nie stanęła przed rezydencją swojego ukochanego. Wzięła głęboki wdech, poprawiła kurtkę i włosy, za nim wzięła się na odwagę i zadzwoniła dzwonkiem. Nienawidziła czuć się zdenerwowaną, a ta sytuacja ją stresowała.
Nie musiała długo czekać, bo już po kilku minutach drzwi otworzyły się, a w nich stanął nie kto inny, jak sam Elijah Mikaelson.
- Musimy pogadać - oznajmiła stanowczo i to jedno zdanie wystarczyło, żeby mężczyzna wpuścił zdenerwowana dziewczynę do środka.

*

Bonnie postanowiła, że może jednak lepiej byłoby gdyby wyszła na dwór, chociaż na chwilę. Ubrała się więc w najgrubszy sweter jaki miała  i płaszcz, założyła także niebieski szal i czapkę, po czym zostawiając komórkę na stoliku wyszła z mieszkania. Rozejrzała się po terenie, zamykając oczy i przypominając sobie, co stało się kilka dni temu. Nie powiedziała tego Caroline, ale śmierć Eleny nie była jedynym jej powodem do smutku. Do tego dochodził Kai, który jak się okazało od samego początku, tylko ją wykorzystywał. Nienawidziła się za to, że była znowu tak naiwna i zaufała mężczyźnie. Powinna wiedzieć lepiej, powinna tego oczekiwać po incydencie z Sam'em. Jak na zawołanie usłyszała jak ktoś do niej podchodzi od tyłu. Przestraszona odwróciła się i cofnęła, szeroko otwierając oczy.
- Jak tam życie, Bonnie? - Winchester uśmiechnął się do mulatki szeroko, sprawiając, że ona przełknęła ślinę i przymknęła oczy.
- Czego chcesz? - warknęła na niego, odwracając wzrok. Nie mogła na niego patrzeć, czuła jedynie wstręt i narastającą z każdym wdechem złość. Czuła, że coś chciało z niej się wydostać i wiedziała, że jedno złe słowo sprawi, że wybuchnie.
- Nie mogę przyjść i porozmawiać ze swoją dziewczyną? - zapytał udając urażonego.
- Nie. Jestem. Twoją. Dziewczyną - wycedziła, zaciskając dłonie w pięści.
Sam podszedł do niej bliżej, kiedy nagle się zatrzymał i westchnął zirytowany. Bonnie otworzyła niepewnie oczy i zauważyła, że ktoś przed nią stoi, sprawiając, że z zaskoczenia Bennett rozluźniła lekko dłonie i skupiła całą uwagę na przybyszu.
- Posłuchałbym jej na twoim miejscu - oznajmił głos i czarownica, zamarła, doskonale go znając.
- Ach, Mikaelson - wychrypiał niezadowolony z jego obecności - Zostaw mnie i Bon-Bon w spokoju, dobrze? Nikt cie tu nie chce.
- Powiedziałbym, że nikt nie chce tu ciebie - uśmiechnął się cynicznie i stanął w geście obronnym bliżej dziewczyny, która zdawała się być teraz jakby w transie.
 - Bonnie - Sam skierował się do mulatki - Nie pamiętasz jak...
- Nie waż się dokańczać tego zdania - warknęła i wyszła za wampira i wymamrotała jakieś słowo, które sprawiło, że łowca odleciał kilka metrów dalej i uderzył boleśnie o drzewo, jęcząc z bólu.
- ...było nam dobrze.
- Dobrze?! Dobrze?! - wykrzyczała i już miała się na niego rzucić, kiedy para silnych rąk, złapała ją od tyłu, nie pozwalając jej się zbliżyć do chłopaka - Ty porąbany, chory na umyśle, dupku! Próbowałeś mnie zabić, bo nie chciałam się z tobą przespać! Miałam piętnaście lat, piętnaście!
- Kochałaś mnie! Cały czas mnie kochasz! - oznajmił głośno, niemal krzycząc.
- Kochać, kochać?! Nienawidzę cię, gardzę tobą. Nie potrafię na ciebie spojrzeć i nie mieć mdłości! - wykrzyczała i zaczęła płakać.
Wszystko do niej wróciło. Wspomnienia z tamtej nocy, łzy, wizyty u psychologa, więcej łez, depresja. Nie potrafiła do siebie wrócić, ciągle się w sobie zamykała. Miała traumę tak głęboką, że wątpiła czy w ogóle się z niej wygrzebie.
Nie zorientowała się, że przez to wszystko, emocje, Sam zaczął dławić się własną krwią. Kaszlał, kaszlał, ale nie mógł oddychać. Kol, mimo, że sam z przyjemnością patrzyłby na śmierć tego człowieka, wiedział, że Bonnie obwiniałaby się za jego zgon. Wiedział, że i tak ma już dużo na talerzu i nie chciał jej niczego dokładać, więc obrócił ją tak, że nie patrzyła dłużej na leżącego łowce, tylko na niego. Chwycił jej twarz w obie dłonie i potrząsnął. Dziewczyna uparcie nie chciała otworzyć oczu, nawet kiedy chłopak zaczął wołać jej imię. Nie chciała go słuchać. Chciała by ból i wspomnienia zniknęły, a jeśli zabicie Sam'a było jedyną drogą, to niech tak będzie.

*

Razem z Katherine, Elijah wszedł do swojej sypialni i oparł się o łózko, patrząc na dziewczynę wyczekująco. Widział, że nadal mimo wszystko z czymś walczy i postanowił, że jej na to pozwoli. Miał czas, a nawet dużo. Cieszył się, że jego bracia postanowili iść na zakupy na Boże Narodzenie, bo to dawało im dużo prywatności. Przynajmniej dopóki któryś z jego braci nie wróci szybciej niż wszyscy przypuszczali.
- Wiem, że ostatnio - zaczęła wolno - zachowywałam się nieco...inaczej.
Elijah pokiwał głową, a Pierce trochę tym ośmielona, wstała i w końcu była gotowa na wyznanie, na które zbierała się już kilka lat.
- Miałam córkę - wykrztusiła i zamknęła oczy, odwracając wzrok - Zastanawialiście się dlaczego tak bardzo nienawidzę Woodhope, oto mój powód.
- Niklaus miał racje? - zapytał zaskoczony, próbując przetworzyć wszystkie informacje.
- W połowie - oznajmiła z przekąsem, wracając do swojej dawnej postaci - Faith jej nie zabrała, a przy najmniej nie ukradła - powiedziała zimno.
- Chcesz powiedzieć, że...
- Że się nią zaopiekowała - dokończyła wolno - W 1490 roku wydałam na świat Nadię, jednak mój ojciec oznajmił mi, że zbezcześciłam jego imię i mi ją odebrał. Jak się później okazało, Faith okazała jej litość i przygarnęła. Obrończyni niewinnych - dodała jadowicie.
- Skoro się nią zaopiekowała i dała dom, dlaczego jesteś na nią za to zła? - spytał nie rozumiejąc.
To była jej córka, zależało jej na niej, martwiła się o nią, a jak się okazuje była zła na panienkę Faith za to, że uratowała jej życie.
- Szukałam jej przez lata, Elijah - warknęła - Lata i nie wiedziałam czy żyje, czy ma się dobrze. Myślałam, że nie żyje.
- Co się później stało, że żywisz do niej taką nienawiść? - spytał po krótkiej chwili.
Katherine wzięła kilka głębokich wdechów i spojrzała mu prosto w oczy.
- W 1520 znalazłam ją w północnej Europie...

/1520r, Gdzieś w północnej Europie/
Katherine zdyszana dotarła do miejsca z którego słyszała głos swojej córki i popatrzyła na kobietę, która na nią się schylała i szeptała łagodne słowa w języku, którego Pierce nie rozumiała. Patrzyła jak  po policzkach Nadii spływają łzy, a skóra zaczyna robić się szara i wysuszona. W chwili kiedy dziewczyna powiedziała: Żegnaj i powodzenia, Katherine wyszła z ukrycia i podeszła do niej, klęcząc przed córką.
Dziewczyna obok spojrzała ze złością na brunetkę i warknęła, a jej oczy zabłysły żółtym kolorem, sprawiając, że Pierce wstała i omiotła ją pogardliwym spojrzeniem.
- A ty czego tu, kundlu? - zwróciła się do żółtookiej.
- Ha! Kundlu, tylko na tle cię stać? Żałosne - odparowała i pokazała uśmiech.
Katherine przestała się uśmiechać kiedy zobaczyła jej kły i odsunęła się o krok, czując się nie komfortowo w jej towarzystwie. Chciała się tylko pożegnać z Nadią, a wydawało jej się, że hybryda dobrze ją znała. Wyglądały prawie jak matka i córka, ale przecież to Katherine była jej biologiczną matką, prawda?
- Skąd znasz moją córkę? - zapytała w końcu, a kobieta przestała się szczerzyć i spojrzała na nią zaskoczona, co natychmiast przykryła obojętnością.
- Katerina - wyszeptała, po czym potrząsnęła głową - Nadia została ugryziona przez wilkołaka.
- To dlaczego jej nie uratowałaś!? - zapytała.
- Mogłabym - przyznała - Moja krew ma te same właściwości co Mikaelson'a, ale twoja córka tego nie chciała Katerino.
- Jak mogłaś! - warknęła na nią - To twoja wina!
Rzuciła się na nią, ale ta jednym gestem dłoni rzuciła ją na drzewo. Katherine zszokowana spojrzała na dziewczynę, która mocą przyszpiliła ją do ziemi i uklękła centralnie przy jej twarzy. Jej żółte oczy wydawały się świecić.
- Faith Woodhope - uśmiechnęła się nieznajoma i spojrzała ostro w jej oczy, na co brunetka nie mogła się powstrzymać i się wzdrygnęła - Miło mi, Katherine.
- Zabiję cię!- wysyczała, a Faith pokręciła głową z politowaniem.
- Jestem nieśmiertelna - powiedziała i wstała, ale za nim wsiadła na konia, spojrzała na dziewczynę i wykrzywiła usta w krzywy uśmiech - Sugeruję, żebyś się z nią pożegnała - wskazała na Nadię, po czym odjechała na koniu, zostawiając obezwładnioną dziewczynę w tyle.

*

 - Martwię się o Bonnie - wyznała Caroline i spojrzała na Stefana z niepokojem.
Salvatore popatrzył na nią z westchnięciem, po czym spojrzał na Rebekhę, która właśnie przyszła niosąc z Aurorą gorącą czekoladę. 
- Spokojnie - odezwała się blondynka, kiedy usiadła koło ukochanego i wtuliła się w jego ramię, co Aurora skwitowała wywróceniem oczami - Kol z nią jest.
- Co? - spytała zdezorientowana.
Nie miała pojęcia, że najmłodszy z Mikaelson'ów z nią jest. Przecież Bennett by do niej napisała, prawda? Ale w sumie, to nawet lepiej, że to on z nią jest. Wydawała się być z nim szczęśliwa, po co jej to odbierać.
- To co słyszałaś - odparła i upiła łyka swojego napoju. 
- Nie masz się co martwić, Care - stwierdził po chwili patrząc na swoją córkę z uwielbieniem, na co ona się uśmiechnęła - Nic jej nie grozi. 
- Tak, pewnie masz rację - wyszeptała, pijąc swoją czekoladę i patrząc za okno knajpki, widząc jak bardzo biało jest na zewnątrz.

*

Bonnie sapnęła, ale nie odwróciła wzroku od wielkiej czerwonej plamy na białym śniegu. Przełknęła ślinę i podeszła do niego wolno, ignorując to, że Kol obok niej zacisnął zęby. Uklękła koło martwego ciała i dotknęła jego pulsu na nadgarstku. Nic. 
- Bennett? - odezwał się niepewnie, a ona wzięła drżący, ale głęboki wdech i sięgnęła do kieszeni Sam'a, wyciągając z niego komórkę i odblokowując ją, weszła do jego kontaktów.
- Proszę - odezwała się do Pierwotnego - Nic nie mów. 
Kol chciał się kłócić, ale posłusznie zamilkł i stanął bliżej niej, kiedy dziewczyna wybrała odpowiedni numer i czekała aż ktoś odbierze, żeby móc przysłuchać się jej konwersacji z nieznajomą mu osoba.
- Hallo? - odezwał się pogodny głos po drugiej stronie - Jest tam ktoś? - zapytał, kiedy nikt się nie odezwał.
- Dean? - spytała, chociaż wiedziała, że to on.
- Bon-Bon? - zdziwił się, po czym można było usłyszeć trzeszczenie, więc mulatka stwierdziła, że sprawdzał z którego numeru dzwoni - Gdzie Sam?
- Ja... - zacięła się i spojrzała na martwe ciało przed nią - On nie żyje.
Zapadła grobowa cisza, po czym Dean po drugiej stronie westchnął.
- Gdzie jesteś? - spytał spokojnie i Bonnie nie miała pojęcia czy jest wściekły czy co.
- Central Park - odparła - Jestem w Central Parku.
- Jestem w drodze, nie ruszaj się - oznajmił i się rozłączył.
- Kto to był? - odezwał się Kol, kiedy usłyszał, że rozmówca się rozłączył.
Bonnie westchnęła, ale uniosła na niego wzrok.
- Jego brat.

*

- Nie wierzę, że tak długo ukrywałaś przede mną prawdę - powiedział James, kiedy oparł się o futrynę w mieszkaniu Faith. 
Linlie wywróciła oczami i spojrzała na Sarah, która spokojnie czytała książki, które przyniosła kiedyś Kylie. Jeszcze kiedy żyła.
- Długo będziesz się złościć? - spytała zirytowana, a on podniósł do góry rękę, kiedy niespodziewanie rozległ się huk, kiedy Hale odłożyła książkę na stół.
- Nie chcę cię wtrącać w wasze ekhem - stwierdziła i spojrzała na dorosłych - Ale wyzywanie  siebie nawzajem wam się nie opłaci.
- Ty, młoda...
- Ona ma rację - westchnął ciężko James i spojrzał karcąco na żonę - Nic nam to nie da.
- To ty cały czas zgrywasz wielce obrażonego - mruknęła pod nosem.
Obaj zmierzyli się wzrokami, ale nikt nic więcej już nie powiedział. 
Sarah westchnęła i zmierzyła wzrokiem Linlie. Była zupełnym przeciwieństwem Faith, chociaż koemtarze miały prawie takie same. Z różnicą tego, że Linlie posługiwała się bardziej staroświeckim językiem, chociaż "ty młoda" było nowe.
- Nie możemy sobie po prostu wybaczyć? - zaczęła błagalnie i spojrzała na czarnowłosego.
- Niby jak!? Ukrywałaś prawdę. Wiedziałaś, że Pustynny wilk jest na wolności i jest po Faith?
- Co? Oczywiście, że nie! - oburzyła się i zgromiła go wzrokiem, zakładając ręce na biuście.
Twarz James'a złagodniała, kiedy zobaczył gniew w jej oczach. Przynajmniej teraz nie kłamała, to już było coś. 
- Jakiś start jest - stwierdził pod nosem i przejechał dłonią po włosach, po czym zwrócił się do Sarah, która stała i patrzyła na całą scenę - Wybacz nasze zachowanie, Lin potrafi być irytująca - stwierdził złośliwie.
- Heh, mówi facet co wylądował w jeziorze - burknęła po nosem i zwróciła się w stronę małej biblioteczki - Macie tutaj dużo książek. Faith lubi czytać?
- Nie wiem - przyznała i spojrzała w jej stronę - Kylie ciągle tutaj przesiadywała i czytała tanie romansidła.
- Kim dla niej była? - zapytała, bo stwierdziła, że właściwie nic o niej nie wie, a przecież była jej siostrzenicą.
Sarah wzdrygnęła się, ale potrząsnęła głową.
- Byliśmy przyjaciółmi - stwierdziła po chwili i założyła ręce na klatce piersiowej - Nie bliskimi, ale byliśmy.
- Ta...Kylie - zaczęła i odwróciła się w jej stronę - Black ją zabił?
- Yhm - przytaknęła wolno.
- Gdzie właściwie jest Faith? - spytała, a Sarah i James zamarzli, patrząc na nią - No co?
- Ech... Może ci się to nie spodobać - stwierdziła dziewczyna, a mężczyzna jej przytaknął, kiedy Linlie spojrzała na nich zmieszana. 
- Co wyście zrobili!? 

*

Przyznaję, że mnie długo nie było i szczerze przepraszam, ale skończę to opowiadanie jak najszybciej. Wina leży w tym, że jak na razie mam cholerny zapał na Transformers i tak jakoś wyszło...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy