Marcel ukląkł przy Diego i zacisnął żeby, kiedy chłopak zamknął w końcu oczy. Wziął głęboki wdech, oddychając spokojnie i próbując nie zezłościć się na przyjaciółkę. Wiedział, przecież, że to nie ona. To przez jej brak człowieczeństwa inaczej by tego nie zrobiła. Nie jemu. W chwili kiedy zaczął myśleć, że nie uda mu się pozbyć tego okropnego uczucia, usłyszał dziwny trzask. W jednej chwili podniósł się i stanął na równe nogi, rozglądając się.
- Co ty tu robisz? - odezwał się głos za nim. Gerard odwrócił się zdezorientowany i spojrzał zaskoczony na przybysza. Dawno przestał się ich obawiać, traktował ich machnięciem ręki.
- Raczej co ty tu robisz? - odpowiedział pytaniem, zakładając ręce na klatce piersiowej i mierząc go spojrzeniem, od góry do dołu - Z tego co wiem, mam jeszcze miesiąc na zapłatę... - zaczął z przekąsem.
- Ucisz się i gadaj gdzie ona jest? - przerwał mu ostro i zaczął się rozglądać po mieszkaniu, po czym znów wrócił wzrokiem do jej przyjaciela, tym razem rzucając mu pytające spojrzenie. - Co? - warknął, podchodząc o krok do niego i mrużąc powieki.
- Nie wiesz? - prychnął kpiąco, a jego twarz zaraz ozdobił arogancki uśmieszek. Był prze szczęśliwy, że wiadomość o hybrydzie nie rozniosła się aż do gangu. Może była jeszcze nadzieja, że mu się uda. Uda załatwić obie sprawy jednocześnie.
- Czego? - zapytał.
- Oczywiście, że nie wiesz - uśmiechnął się cwanie, szykując się do powiedzenia prawdy. Mimo wszystko musiał poznać powód jego wizyty tutaj. Kiedy napotkał jego wściekły i ponaglający wzrok, musiał poszerzyć uśmiech, bo by nie wytrzymał.
- Powiesz w końcu czy mam to z ciebie wydusić siłą? - spytał tracąc cierpliwość i przygniatając go do ściany za gardło.
- Powiem, pod warunkiem, że mnie puścisz - powiedział, na co chłopak od razu go puścił. Ciemnoskóry rozmasował sobie gardło, po czym podniósł głowę na wroga - Faith wyłączyła człowieczeństwo...
- To by tłumaczyło dom w trupach - stwierdził, patrząc na wszystkie porozrzucane ciała w krwi i poplamione od niej ściany i meble.
- ...zamierza pozabijać wszystkich, których nie darzy sympatią, włączając w to ciebie - powiedział na koniec złośliwie, na co chłopak zmarszczył brwi i się zamyślił. Jak doszło do tego? Dlaczego to zrobiła? Na wszystkie te pytanie nie potrafił odpowiedzieć, bo wiedział, że dziewczynie nie zależy na nikim po za Gerardem, a skoro on stał tutaj, cały i zdrowy, to jaki jest powód wyłączania człowieczeństwa?
- Mnie nie zabije - oświadczył pewnie, ale widząc jego wzrok trochę w to zwątpił.
- Nie bądź tego taki pewien - oznajmił, po czym przypomniał sobie o czymś - Więc, co ty tu robisz? - zapytał w końcu, zwracając jego uwagę.
- Pomagam - odparł po chwili nieobecny, po minucie spoglądając na jego twarz i ruszając do drzwi. Zagryzł wargę i podjął najniebezpieczniejszą w swoim życiu decyzję. Decyzję o opuszczeniu tej grupy, która lata temu go zwerbowała.
- Co? - spytał oszołomiony, wchodząc szybko do holu i mierząc podejrzliwym wzrokiem Nathan'a. Ten westchnął zirytowany i postanowił jak na razie nie ujawniać swojej prawdziwej twarzy.
- Dalej! Ruszaj ten tyłek i się pakuj! - rozkazał władczo, czym wywołał jego szok. Gdzie, kiedy, po co? Te pytania krążyły po jego głowie, nie znajdując odpowiedniej odpowiedzi na nie. - Wyjeżdżamy.
- Pomagasz komu? Nie widzę powodu dla, którego stałbyś tu i ofiarował pomocną dłoń! - argumentował podchodząc do niego, w czasie kiedy on zacisnął mocno zęby i odwrócił się trochę w jego stronę.
- Najwyraźniej jesteś ślepy - wybuchł w końcu, po czym wziął wdech i wydech i ponownie się uśmiechnął, jakby dumny z siebie, co trochę zmyliło mężczyznę. - Nie jesteś jedyną osobą, która troszczy się o Faith - powiedział, wywołując w głębi duszy Marcellus'a wielkie oszołomienie.
- Ale jedyną, która wie co ona może zrobić - powiedział.
- Czyżby? Odnoszę całkowicie inne wrażenie - powiedział niemal wchodząc mu w słowo. Marcel zamknął usta i nie mógł wypowiedzieć żadnego słowa.
- Pakuj się - powiedział Nathan i zniknął. Zupełnie tak samo jak kilka godzin temu Woodhope.
*
Bonnie siedziała jak na szpilkach. Patrzyła z błaganiem na Caroline, by wzięła ją stąd i by Bennett mogła wytłumaczyć jej o co chodzi. Była jednak zbyt przerażona by spojrzeć na Sama, po raz kolejny. Najgorsze było jednak to, że siedziała dosłownie koło Kol'a, który z chęcią rozmawiał z Care, która w pewnym momencie dostrzegła strach w oczach przyjaciółki.
- Bonnie, może mi pomożesz? - spytała pogodnie, wstając i uśmiechając się do niej porozumiewawczo. Mulatka w głębi odetchnęła z ulgą, po czym wstała i razem z blondynką poszła do kuchni, po czym upijając łyka ze szklanki, spojrzała ostrzegawczo na Care. - O co w tym wszystkim chodzi? - zapytała ściszonym głosem.
- Może ty mi powiesz? - powiedziała. Wiedziała jednak, że gdyby powiedziała Caroline prawdę, Winchester w życiu by nie przekroczył progu mieszkania. W życiu. A może nawet od razu zginął by z rąk jej przyjaciółki.
- Ten facet chciał się z tobą spotkać, wpuściłam go - powiedziała po chwili, opanowując emocję. Bon spojrzała na nią z politowaniem na co ona zrobiła taki gest głową, jakby chciała powiedzieć "no co?".
- Okej rozumiem - poddała się. Nie widziała innego sposobu by zataić przed nią całą prawdę. Zwłaszcza, że w drugim pokoju siedział Pierwotny, który z całą pewnością słyszał każde jej słowo.
- Teraz powiedz, kim on jest i co tu robi ten dupek? - zapytała wprost, specjalnie akcentując końcowy wyraz. Czarownica przełknęła ślinę, po czym upiła całą wodę, jaką miała w szklane i rozpoczęła odpowiedź.
- Po pierwsze - zaczęła i przymknęła oczy - On nie jest dupkiem i nie wiem, po co się tu wprosił. Po za tym nawet się ciesze - dodała ciszej. Może i nienawidziła Mikaelsona, ale teraz dziękowała Bogu, że postanowił wejść do domu. Nie miała jednak bladego pojęcia, po co kazał zostać tu Sam'owi.
- A ten drugi? - zapytała zniecierpliwiona.
- Tego drugiego... - spojrzała na dziewczyna, która wzrokiem ponaglała ją - ...nie specjalnie pamiętam. - powiedziała wymijająco i pociągnęła ją za rękę. - Chodź.
Przeszły z powrotem z kuchni do salonu. Po raz pierwszy w życiu z ulgą siedziała koło, morderczego, zabójczego i niebezpiecznego wampira. Caroline cały czas badawczo na nią zerkała, nie mogąc pojąć jak jej przyjaciółka mogła spokojnie siedzieć koło niego. Prawda była taka, że Bonnie trzymała jakoś nerwy tylko dlatego, że właśnie przy nim siedziała. Przy NIM, nie kimś innym, tylko przy nim. Sam wydawał się być na luzie. Z chęcią odpowiadał na każde pytanie jasnowłosej i bez przerwy się uśmiechał.
- Więc jak się z Bonnie poznaliście? - zapytał wesoło Kol, na co Bennett spiorunowała go wzrokiem, unikając ciekawskiego spojrzenia Caroline i natarczywego wzroku Winchestera.
- To było dawno - westchnął, przewiercając wzrokiem nastolatkę - Jeszcze w szkole, prawda Bon-Bon? - zwrócił się do niej.
- Dokładnie w czasie, kiedy miałam piętnaście lat - dała nacisk na słowo "piętnaście" nie patrząc, ani nie zaszczycając go nawet jednym, malutkim zerknięciem. Care uśmiechnęła się zakłopotana lekko, na co Sam zaśmiał się serdecznie. Oczywiście udawał. Trzeba było stwarzać pozory.
- Wydarzyło się coś? - dopytywał Kol, z coraz to większym, wymuszonym uśmiechem.
- Byliśmy parą. Przez pół roku - uciął chłopak, na co Bonnie podniosła wzrok i spojrzała na niego. Nie widziała w jego oczach skruchy, czy choć krzty współczucia. Czegoś co oznaczałoby, że żałuje tego co zrobił w przeszłości. Nic, kompletnie. - A wy? - spytał, na co Bonnie odchrząknęła.
- Od kilku miesięcy - odpowiedział za dziewczyna, na co ona zesztywniała. Ona i on? Para? Od miesięcy? Czyżby coś ominęła? Ona i on. W życiu nigdy. To się nie stanie, nawet jeśli byłby ostatnim facetem na ziemi. Caroline zachłysnęła się napojem, zwracając uwagę obecnych. Przeprosiła i odniosła kubek z napojem do kuchni, po chwili wracając i mierząc wzrokiem przyjaciółkę, jakby o coś oskarżając.
- Nie chcę być nie miła, Sam - powiedziała Bonnie, która od dłuższego czasu zbierała się na odwagę by się odezwać - Ale czy nie powinieneś być... no nie wiem... na drugim końcu świata, po tym co zrobiłeś? - warknęła, mając dość jego spojrzenia. Podziałało. Zamknął na chwilę usta, ale zaraz je otworzył.
- Co zrobiłem? Po za byciem twoim chłopakiem, po czym niewinnie zażądałem za to zapłaty? - powiedział z uśmiechem. Bennett mimo wszystko, mimo to, że miała nic nie robić, nie wychylać się, wstała. On przekraczał wszelkie granice, a ona nie zamierzała tego dłużej tolerować. Caroline ze zdziwieniem obserwowała reakcję dziewczyny na ostatnie słowa chłopaka.
- Twoja niewinna zapłata, kosztowała mnie rok wizyt u psychiatry - warknęła po czym machnęła ręką i Sam przeleciał pod drzwi. Bonnie przymknęła oczy i pozwoliła sobie na użycie mocy, zaraz potem tego żałowała. - Obawiam się też, że powinieneś wrócić do Dean'a i wytłumaczyć mu dlaczego się spóźniłeś - syknęła wyrzucając go magią za drzwi i zatrzaskując je za nim.
- Co to miało być?! - krzyknęła Caroline, patrząc jak złość, która niedawno była widoczna na jej twarzy, przetwarza się w ból. Bonnie odwróciła się na pięcie, patrząc przez chwilę na Care, po czym na Kol'a.
- Trzeba go było nie wpuszczać - powiedziała z jęknięciem i lekko się zachwiała, po czym podtrzymała fotelu i dotknęła ust, po których spłynęła krew z nosa. Zmarszczyła brwi. Dawno się tak nie działo i było dla niej szokiem, że tak małe użycie mocy ją osłabiło.
- Bonnie, wszystko w porządku? - zapytała zaniepokojona Caroline. Bennett spojrzała na nią, po czym jak najszybciej wbiegła do pokoju, zamykając na klucz drzwi. Forbes podbiegła w wampirzym tempie do nich i kilka razy w nie uderzyła. - Bonnie...!
- Nic mi nie jest - usłyszała ciche zdanie, na co blondynka odwróciła się raptownie w stronę Pierwotnego i spiorunowała wzrokiem, po czym walnęła go z otwartej dłoni w policzek. Mocno. Kol nie spodziewając się tego nie zdążył uchylić się przed ciosem i kiedy ręką trafiła go w twarz, syknął.
- Auć - mruknął patrząc na nią wściekle - Za co to? - zapytał.
- Jeszcze się pytasz!? - krzyknęła przyciszonym głosem - Miałeś to naprawić, nie zepsuć jeszcze bardziej - warknęła, już mając uderzyć go po raz kolejny. Tym razem jednak chłopak chwycił jej dłoń i zatrzymał.
- I naprawiłem - powiedział zirytowany i w tej własnie chwili zdał sobie sprawę, jak bardzo Klaus musi być zaślepiony Caroline.
- Jak widać nie - syknęła, wyrywając rękę i marszcząc nos, jakby z pogardy, po czym prychnęła. Miała po dziurki w nosie jego humory. Miał naprawić to co zepsuł i nie interesowało ją jak. Miał naprawić i koniec dyskusji. - I po co, do cholery, przetrzymywałeś tu Sam'a? - zapytała.
- Żeby dowiedzieć się czegoś o nim i o Bennett - warknął cicho, starając się by nie mówić za głośno i by Bonnie go nie usłyszała. Caroline zatkało i pokręciła głową, jakby zaskoczona jego odpowiedzią.
- Och! A od kiedy interesujesz się Bonnie?! - spytała oburzona, po czym zmierzyła go wzrokiem. Nie rozumiała go. Całkowicie go nie rozumiała. Dlaczego nie mógł dać spokoju Bon i nie wtrącać się w jej życie? Care wiedziała, że jeśli sprawa byłaby poważna, przyjaciółka wszystko by jej powiedziała.
- Od kiedy wiem, że coś ukrywa - palnął nie myśląc nad tym. - Po za tym nie lubię tego gościa, ale uszanowałem - ciągnął, ale widząc jej minę westchnął z irytacją - Tak, Blondie. USZANOWAŁEM, prośbę twojej przyjaciółeczki i go jeszcze nie zabiłem.
- Po co Bonnie, miałaby utrzymywać przy życiu Sam'a, jeśli go nienawidzi? - mruknęła do siebie, zbita z pantałyku.
- Zadałem jej podobne pytanie i uwierz, że nie dostałem odpowiedzi, więc... - spojrzał na nią z powagą, jakiej nie często używał - Nie musisz się na mnie drzeć - spojrzał na drzwi od pokoju Bennett - Nie wypytuj jej o to co dzisiaj zaszło - otworzyła usta, by zaprotestować - Zajmę się tym - zapewnił, po czym ostatni raz zerknął na drzwi. Chwilę później Care usłyszała tylko świst i powiew wiatru.
- Idiota - mruknęła pod nosem, bezradnie patrząc na drzwi.
*
- Hej dzieciaczki! - zawołałam, wchodząc powolnym krokiem do baru z szatańskim uśmiechem, rozglądając się. Miałam wolną rękę, przynajmniej przez kilka godzin. W końcu Marcel został razem z Diego. Pewnie biedak opłakuje teraz jego nieuniknioną śmierć. W barze panował półmrok i dopiero, kiedy barman zapalił światło zorientowałam się, jak dużo wampirów znajduje się w tym budynku. Uśmiechnęłam się, kiedy lider całej bandy wyszedł na środek i zmierzył mnie wzrokiem od góry do dołu, po chwili się śmiejąc.
- Kim jesteś? - syknął na mnie, więc podeszłam bliżej i ukazałam swoją prawdziwą twarz. Chłopak cofnął się zdziwiony.
- Nie wiesz, prawda? - zapytałam, unosząc kąciki ust do góry i tworząc figlarny uśmieszek, po czym przestałam się uśmiechać i odrzuciłam go za siebie. - Cóż, twoja strata. - mruknęłam, po czym zwróciłam się do innych.
- Czym ty jesteś? - spytała z przerażeniem niska blondynka, wychodząc na środek, po czym wskazała gestem ręki na moją postać. Uśmiechnęłam się miło do dziewczyny i założyłam ręce na brzuchu.
- Jestem hybrydą - cofnęli się, a ja podeszłam do sparaliżowanej blondynki - Faith Woodhope, miło mi - po czym wyrwałam jej serce z piersi. Wampiry zaczęły z przerażenia uciekać, co im się nie udało, gdyż magią pozamykałam wszystkie drzwi. W jednej chwili złapałam kolejnego młodocianego wampira, ugryzłam go i odrzuciłam go i uśmiechnęłam się z ekstazy. Podobały mi się ich krzyki, ich smak krwi, tak słodki. Kuszące było też to, że krzywdziłam przy okazji imperium, które zbudowali Klaus i Marcel. Oblizałam wargi i zajęłam się kolejnymi ofiarami. Każdy z nich potraktowany był wyrwaniem serca lub ugryzieniem, które powoli i boleśnie uśmierca. Na samą myśl o konającej Katie musiałam się uśmiechnąć. Kiedy miałam pewność, że walające się wszędzie ciała są martwe, podeszłam do jedynego żyjącego jeszcze sługi mojego naiwnego przyjaciela. Podniosłam zakrwawioną dłonią za gardło.
- Spójrz na mnie - rozkazałam ostro, co Thierry zrobił od razu - Przekażesz tą wiadomość Marcelowi, zrozumiałeś? - pokiwał głową - Ta masakra to dopiero początek. I będzie ich więcej chyba, że wygna z miasta wampiry - przycisnęłam go mocniej do ściany - Przekaż też Niklaus'owi Mikaelsonowi, że zamierzam zabić jego bękarta - puściłam go i cała ubrudzona od krwi odeszłam, wychodząc spokojnie na ulicę i obojętnie na to wszystko spoglądając. Właśnie zrozumiałam co tak naprawdę mnie urzekło.
- Bycie obojętnym na krzywdy innych - wyszeptałam do siebie idąc w blasku księżyca do domu.
*
- Thierry, o co chodzi? - zapytał Marcel, chowając ostatnie rzeczy, nawet nie spoglądając na ubrudzonego od krwi chłopaka. Dopiero kiedy się odwrócił, spojrzał na niego ze zdziwieniem i pytającym wyrazem twarzy - Stało się coś? - spytał ponownie.
- Kazała przekazać ci wiadomość - powiedział powoli, podchodząc do niego i szukając czegoś w jego oczach co zdradzało by co chce mu przekazać. - Ta masakra to dopiero początek. I będzie ich więcej chyba, że wygnasz z miasta wampiry - powiedział, na co Gerard warknął pod nosem i zrzucił ze stołu książki, po czym spojrzał ze złością na chłopaka, który odruchowo cofnął się o krok.
- Coś jeszcze? - zapytał, przez zaciśnięte zęby.
- Tak, ale za nim ci ją powiem, wiedz, że powinieneś odwiedzić Rousseau - uprzedził, po czym widząc, że Marcel przeszywa go wzrokiem jak strzałą, wyprostował się i z powagą na niego spojrzał - Mam też wiadomość dla Klausa, ale...
- Jaką? - przerwał mu ostro i surowo na niego zerknął. Therry westchnął i tak naprawdę nie wiedział czy aby na pewno powinien mu to mówić. Istniała szansa, że jeśli Faith się dowie, może go zabić. A wampir znał juz jej zdolności, wiedział, że jest niebezpieczna. Po za tym bez kija lepiej nie pochodzić, co gorsza ona teraz grasuje po mieście i nigdy nie wiadomo na jaki pomysł wpadnie. To i chce wygonić z Nowego Orleanu wszystkie wampiry, co jest kompletnym szaleństwem.
- Powiedziała, że zamierza zabić jego... bękarta - powiedział w końcu. Marcel syknął i wiedząc, że i tak wyjeżdża z miasta, chwycił za telefon i szybko go odblokował. Wiedział, że nie może teraz powstrzymać Woodhope, ale znał, przecież osobę równie silną co ona. Dlaczego przedtem nie wpadł na ten pomysł. Wybrał odpowiedni numer i długo czekać nie musiał.
- Przyjacielu! - odezwał się wesoły głos Klausa. Gerard czasami zastanawiał się, czy on w ogóle kiedyś śpi. Odpędził te myśli i zajął się ważniejszą sprawą.
- Faith chce zabić twoje dziecko, Klaus - powiedział, prosto z mostu, na co Mikaelson westchnął, ale coś się musiało stać po drugiej stronie, bo usłyszał świat i szmer, po czym inny głos.
- Co chce zrobić? - zapytał zdenerwowany Elijah. Ciemnoskóry musiał przyznać, że naprawdę zależało mu na wilczycy i dziecku, skoro to wytraciło z równowagi.
- Zabić dziecko Klausa, oraz wygnać wampiry z miasta - powiedział na jednym wdechu, po czym kiwnął na Thierry'ego, że może odejść - Przekaż mu, żeby później wpadł do Rousseau, ja wyjeżdżam - oznajmił, po czym zakończył połączenie i wzdychając, zapiął zamek od walizki i szedł z nią na dół.
*
- Zadzwoń do Rebekhi, niech znajdzie Hayley - zarządził Pierwotny, spoglądając na swojego brata, który nie był za bardzo przejęty całą tą sprawą. Elijah podszedł do niego i zmierzył niezrozumiałym spojrzeniem - Niklaus...- zaczął, na co Klaus uśmiechnął się i uciszył co gestem ręki.
- Jeśli chcesz tego dzieciaka żywego, to sam się tym zajmij - wzruszył ramionami i odszedł beztrosko, ale został zatrzymany.
- To jest twoje dziecko - powiedział z naciskiem na słowo "twoje". Klaus westchnął i położył ręce na jego ramionach. Przez chwilę zauważył w oczach starszego nadzieję, jednak Niklaus wiedział, że jest to złudne. Nie miał zamiaru ratować tej wywłoki, szczerze miał ją gdzieś i jeśli Elijah był na tyle głupi, by sądzić, że on, Klaus rzuci wszystko by znaleźć i uratować bohatersko Hayley to nie mieli o czym mówić. Z uśmiechem spojrzał w jego oczy.
- Nie zależy mi na nim - wyznał, po czym zobaczył w jego oczach zdziwienie - I nigdy nie będzie zależeć - powiedział, odchodząc i zostawiając wampira samego. Elijah opuścił ręce, ale po chwili chwycił za telefon i zadzwonił do siostry. Nadal naiwnie wierzył, że jego brata da się uratować.
- Elijah? - odezwał się zdumiony głos Rebekhi, a gdzieś w tle śmiech Stefana, który z kimś rozmawiał.
- Rebekah, musisz znaleźć Hayley - powiedział spokojnie, na powrót będąc poważnym i skupionym jak zawsze.
- Ale dlaczego? Co się stało? - pytała nie wiedząc, o co chodzi jej bratu. Spoważniała natychmiast i z szybkością wampira, ubrała kurtkę i dała znak Salvatore'owi, że musi wyjść.
- Faith wyłączyła człowieczeństwo i teraz mści się za coś na Klausie - odpowiedział, po czym westchnął i usłyszał jak Rebekah mamrocze coś pod nosem.
- Dobra, sprowadzę ją - poddała się i rozłączyła. Elijah usiadł w fotelu i pozostało mu tylko czekać, aż jego siostra się odezwie.
*
Klaus wszedł do baru i zatrzymał się, patrząc na walające się wszędzie trupy i cicho jęczące ciała, które o dziwo jeszcze żyją. W pewnej chwili odwrócił się i poczuł powiew wiatru, na co uśmiechnął się i prychnął.
- Będziesz się chować? - zawołał z kpiną. Pokręciłam głową, chociaż byłam zaskoczona, że Marcel nie przybył. Nie mógł mnie raczej zignorować, przecież według jego świętego słowa byłam niebezpieczna.
- Przyszedłeś błagać mnie o litość dla tego bachora? - podkreśliłam słowa. W jednej chwili miałam ochotę powiedzieć mu prawdę o dziecku. Wcześniej myślałam, że jest to podłe i... tak nie wypada, ale teraz przecież nie miałam ograniczeń. I tak miałam je zabić, a Klaus gdyby nie ja dowiedziałby się od niejakiego Jackson'a, którego niefortunnie spotkał wypadek samochodowy.
- Nie, skądże - zaśmiał się pobłażliwie i spojrzał na mnie - Och, sądziłaś, że przejmę się twoimi tanimi groźbami? - spytał drwiąco. Potrząsnęłam głową i przybrałam obojętny wyraz twarzy. Trzeba było od razu iść do domu, a nie bawić się z Niklaus'em.
- Nie, ale twój brat tak - broniłam się, po czym schyliłam głowę udając smutek, ale tak naprawdę uśmiechnęłam się.
- Po za tym nie skrzywdziłabyś go - powiedział przekonany, podchodząc do mnie. Prychnęłam i spojrzałam mu w oczy, jeszcze bardziej arogancko. Nie miałam pojęcia dlaczego tak sądził. Po za tym, nie wiedziałam, dlaczego był tak pewny siebie. W sumie, czego innego miałabym się spodziewać po Pierwotnym wampirze?
- Myślałam, że tylko Rebekah jest blondynką w tej rodzinie - zakpiłam z niego. Jego wyraz twarzy nie zmienił ani trochę. Cały czas uśmiechał się cwanie, jakby wiedział o czymś, czego nie wiem ja.
- Obserwowałem cię i szczerze podsłuchałem kilka twoich rozmów z naszym drogim Marcelem - powiedział powoli, a mój uśmiech odrobinę zmalał - Masz sentyment do dzieci i zapewne wiąże się to z twoją przeszłością, mam rację?
- Nic nie wiesz - warknęłam, po czym wyminęłam go i stojąc już przy drzwiach, znowu usłyszałam jego głos.
- Ranisz go - prychnęłam, unosząc brwi - I to cię zniszczy. Po za tym, zdaje się, że nadal coś czujesz.
- Zdaje się, że nigdy nie przestanę chcieć cię zabić - syknęłam i machnęłam ręką. Klaus upadł sycząc z bólu.
- Katherine nie jest taka głupia jaka się wydaje - powiedział, za nim otworzyłam drzwi.
- Znam ją dłużej - wyszeptałam i wyszłam, ale dopiero w połowie drogi uwolniłam go od bólu.
Dopiero wtedy dziewczyna wybudziła się z otępienia i ze zdezorientowaniem i zdziwieniem spojrzała na Pierwotnego.
- Co ty...? - zaczęła lekko oburzona, lecz musiała w duchu przyznać, że od razu zrobiło jej się cieplej.
- Tak, Bonnie? Chcesz coś dodać? - zapytał stając i uśmiechając się łobuzersko.
- Tak - powiedziała twardo - Dajesz mi kurtkę, choć dobrze wiesz, że to jest...
- Niezręczne? - zaśmiał się - Skądże. Na dworze jest zimno, a ja mam dzień dobroci - oznajmił, nie dając jej dokończyć. Zamknął ją na chwilę. Zaczęli znowu iść.
- Ty i dzień dobroci? - teraz ona wybuchła śmiechem - Prawie zabiłeś Sama, a teraz udajesz, że jesteś dobry - prychnęła. Kol uśmiechnął się do siebie, po czym spojrzał na Bonnie, która z wahaniem, ale założyła kurtkę chłopaka na siebie.
Nie wiedziała dlaczego, ale przytuliła kurtkę do siebie i siadając na podłodze oparła się o łóżko. Przez cały ten czas ta kurtka była u niej, a Kol nawet się o nią nie upomniał. Po jej policzku spłynęła jedna łza, ale ona nie zwracała na nią uwagi. Po prostu przytuliła tą kurtkę, wyobrażając sobie, że to ktoś na kogo zawsze może liczyć. I Bóg jej świadkiem, że nie wiedziała jak i dlaczego, ale wyobraziła sobie Kol'a Mikalesona.
- Będziesz się chować? - zawołał z kpiną. Pokręciłam głową, chociaż byłam zaskoczona, że Marcel nie przybył. Nie mógł mnie raczej zignorować, przecież według jego świętego słowa byłam niebezpieczna.
- Przyszedłeś błagać mnie o litość dla tego bachora? - podkreśliłam słowa. W jednej chwili miałam ochotę powiedzieć mu prawdę o dziecku. Wcześniej myślałam, że jest to podłe i... tak nie wypada, ale teraz przecież nie miałam ograniczeń. I tak miałam je zabić, a Klaus gdyby nie ja dowiedziałby się od niejakiego Jackson'a, którego niefortunnie spotkał wypadek samochodowy.
- Nie, skądże - zaśmiał się pobłażliwie i spojrzał na mnie - Och, sądziłaś, że przejmę się twoimi tanimi groźbami? - spytał drwiąco. Potrząsnęłam głową i przybrałam obojętny wyraz twarzy. Trzeba było od razu iść do domu, a nie bawić się z Niklaus'em.
- Nie, ale twój brat tak - broniłam się, po czym schyliłam głowę udając smutek, ale tak naprawdę uśmiechnęłam się.
- Po za tym nie skrzywdziłabyś go - powiedział przekonany, podchodząc do mnie. Prychnęłam i spojrzałam mu w oczy, jeszcze bardziej arogancko. Nie miałam pojęcia dlaczego tak sądził. Po za tym, nie wiedziałam, dlaczego był tak pewny siebie. W sumie, czego innego miałabym się spodziewać po Pierwotnym wampirze?
- Myślałam, że tylko Rebekah jest blondynką w tej rodzinie - zakpiłam z niego. Jego wyraz twarzy nie zmienił ani trochę. Cały czas uśmiechał się cwanie, jakby wiedział o czymś, czego nie wiem ja.
- Obserwowałem cię i szczerze podsłuchałem kilka twoich rozmów z naszym drogim Marcelem - powiedział powoli, a mój uśmiech odrobinę zmalał - Masz sentyment do dzieci i zapewne wiąże się to z twoją przeszłością, mam rację?
- Nic nie wiesz - warknęłam, po czym wyminęłam go i stojąc już przy drzwiach, znowu usłyszałam jego głos.
- Ranisz go - prychnęłam, unosząc brwi - I to cię zniszczy. Po za tym, zdaje się, że nadal coś czujesz.
- Zdaje się, że nigdy nie przestanę chcieć cię zabić - syknęłam i machnęłam ręką. Klaus upadł sycząc z bólu.
- Katherine nie jest taka głupia jaka się wydaje - powiedział, za nim otworzyłam drzwi.
- Znam ją dłużej - wyszeptałam i wyszłam, ale dopiero w połowie drogi uwolniłam go od bólu.
*
Bonnie wzięła wdech i rozłożyła ręce, ale nie mogła pozbyć się uczucia, że coś jest nie tak. Coś jest nie na swoim miejscu. Przeczesała pokój, od drzwi do okna, ale nie zauważyła niczego co mogłoby przykuć jej uwagę. Zmęczona usiadła na łóżku i przymknęła oczy. Urywki dzisiejszych zdarzeń przelatywały jej przez głowę. Szkoła, lekcja historii, profesor Grey, Sam na przerwie... i Kol. Bennett otworzyła powoli powieki i zwróciła wzrok na krzesło, marszcząc brwi i wstając. Podeszła do mebla i chwyciła jakąś rzecz. Zaczęła oglądać z każdej strony i dopiero zamykając ponownie oczy, zorientowała się do kogo należy.
Z westchnięciem ściągnął swoją kurtkę i założył na ramiona czarownicy.Dopiero wtedy dziewczyna wybudziła się z otępienia i ze zdezorientowaniem i zdziwieniem spojrzała na Pierwotnego.
- Co ty...? - zaczęła lekko oburzona, lecz musiała w duchu przyznać, że od razu zrobiło jej się cieplej.
- Tak, Bonnie? Chcesz coś dodać? - zapytał stając i uśmiechając się łobuzersko.
- Tak - powiedziała twardo - Dajesz mi kurtkę, choć dobrze wiesz, że to jest...
- Niezręczne? - zaśmiał się - Skądże. Na dworze jest zimno, a ja mam dzień dobroci - oznajmił, nie dając jej dokończyć. Zamknął ją na chwilę. Zaczęli znowu iść.
- Ty i dzień dobroci? - teraz ona wybuchła śmiechem - Prawie zabiłeś Sama, a teraz udajesz, że jesteś dobry - prychnęła. Kol uśmiechnął się do siebie, po czym spojrzał na Bonnie, która z wahaniem, ale założyła kurtkę chłopaka na siebie.
Nie wiedziała dlaczego, ale przytuliła kurtkę do siebie i siadając na podłodze oparła się o łóżko. Przez cały ten czas ta kurtka była u niej, a Kol nawet się o nią nie upomniał. Po jej policzku spłynęła jedna łza, ale ona nie zwracała na nią uwagi. Po prostu przytuliła tą kurtkę, wyobrażając sobie, że to ktoś na kogo zawsze może liczyć. I Bóg jej świadkiem, że nie wiedziała jak i dlaczego, ale wyobraziła sobie Kol'a Mikalesona.
*
Marcel w ciszy wpatrywał się w swojego wroga, zastanawiając się, kiedy ten powie mu gdzie lecą. W pewnej chwili nie wytrzymał. Nachylił się i spojrzał na niego, mrużąc powieki.
- Gdzie. My. Lecimy? - zapytał akcentując każde słowo i obserwując jego reakcję. Szatyn spojrzał na niego z politowaniem, po czym rzucił w niego jakąś gazetą. Gerard chwycił ją i spojrzał na nią. Na niej był napis "WŁOCHY", a pod nim.
- Stare Roscigno? - przeczytał, po czym spojrzał na datę i zwrócił wreszcie uwagę na wygląd papieru. Była bardzo stara. - Czasy średniowiecza? - spytał ze zdziwieniem, widząc, że ten się uśmiecha.
- Tak, teraz ta wioska stoi wyludniona, nikt do niej nie wchodzi - powiedział spokojnie, nie widząc, a raczej udając, że nie widzi, jego wzburzenia.
- Wysyłasz nas do Włoch i na jakąś opuszczoną wioskę, rozumiem, ale po co tam? - Marcel bardzo szybko się uspokoił, byleby nie zdenerwować chłopaka.
- Faith uważa, że jej rodzina ją porzuciła - oznajmił nie patrząc na niego, ale na ziemię - Ma rację, ale co jeśli pewien członek tej rodziny, nie wiedział, że Faith się urodziła? - spytał retorycznie. Gerard spojrzał na niego jak na jakiegoś idiotę.
- Sugerujesz, że...
- Faith ma rodzinę, a raczej jej resztkę. - oświadczył.
- Co...?
- Reszty dowiesz się od nich - uciął, wracając wzrokiem na okno. Marcel powstrzymał dziwną chęć zadzwonienia do przyjaciółki, ale gorączkowo myślał, co ma jej rodzina wspólnego z włączeniem człowieczeństwa.
*
_________________________________
Zabiłam Diego... Spoczywaj, więc w spokoju :D Po za tym... zdaje się, że Faith chce zabić Hayley i jej dziecko, może przy okazji Tyler'a... Nie oceniajcie mnie, ok?! Nie mam wyboru, muszę kogoś zabić, żeby kogoś wprowadzić. No i trzeba coś zrobić z Bon-Bon i jej psycho ex chłopakiem.
Ale wiecie, Sam nie miał mieć takiej obsesji na punkcie Bonnie, ten pomysł wpadł mi do głowy dopiero w połowie rozdziału, kiedy zaczęłam pisać.
I nie myście sobie, że go nie lubię! O nie! Ja go K.O.C.H.A.M.
Anyway, to tak w skrócie. Nowy rozdział pojawi się pewnie już w nowym roku...
Pozdrawiam i życzę Szczęśliwego Nowego Roku <3
Julia <3 :*